Sz. i wstyd

Podczas rozmowy kwalifikacyjnej dyrektor uprzedził mnie, że szkoła jest położona w trudnym rejonie.

Wydawało mi się, że przy okazji studiów z resocjalizacji przerobiłam słowo "bieda" przez wszystkie teorie społeczne.

Pierwsze październikowe przymrozki.
Na placu zabaw pierwszoklasista Szymek w ogromnej, puchowej kurtce, która pasowałaby rozmiarem na piętnastolatka.
Ortalion dynda mu po kostki, bo poprzedni właściciel wyrwał chyba zamek błyskawiczny.
Na stopach chłopca granatowe tenisówki. 
Granatowe w większości, bo z przodu, w palcach wytarte są do białej podszewki.
Przez poszarpaną bawełnę buta widać pomarańczową skarpetę.

Wstydliwy to widok.

Wstyd mi za dorosłych, którzy ubrali tak to dziecko. 
Wreszcie wstyd mi nawet za siebie, że stoję w tak kompletnym stroju.

Nagle Szymek podchodzi do mnie z bananem, który dostał w stołówce do obiadu i prosi o "otwarcie go".
Zsuwam skórę do połowy i zostawiam część owocu zabezpieczoną, żeby można było go trzymać.

Szymek wykonuje kilka gryzów po czym wyrzuca nietkniętą połowę do śmietnika.


Wołam go i pytam, dlaczego nie zjadł banana do końca.

Szymek wzrusza ramionami i rzuca
- Eee, trzeba by go znowu rozwijać. 

Pewien rodzaj biedy zawstydza mnie szczególnie.

Amelia Fullarton

0 komentarze :

Ja i zmiany

Jeszcze w czasie studiów z resocjalizacji trafiłam na praktyki do świetlicy socjoterapeutycznej.
Dzieciaki z najtrudniejszych środowisk mojego miasta,
wszy, dysleksje i wiele, wiele (bez)nadziei.
Zakochałam się w podopiecznych i ryczałam jak bóbr,
gdy przy pożegnaniu śpiewali mi:
"więc chodź pomaluj nasz świat, na żółto i na niebiesko".

Marzenia o pracy w tym miejscu
rozwiały realia towarzyszące budżetówkom -
tłumy wykwalifikowanych pedagogów, niż demograficzny i totalny brak znajomości.
Jakiś czas później dostałam się do żłobka i zostałam,
bo umowa, bo pensja,
bo okazało się, że umiem pokochać naprawdę wiele rzeczy.

Z zamiarem odejścia stamtąd nosiłam się już rok temu.
Wiele kwestii mnie zastanawiało, niepokoiło, zniechęcało.
Dostałam wtedy inną, ciekawą propozycję, 
ale przy dniu próbnym w nowym miejscu nie poczułam TEGO czegoś,
więc zostałam.
O cały kolejny rok za długo.

Miesiąc temu znów pojawiła się szansa na nowe.
Niania dla dwójki dzieci.
Willa za miastem. Kilkaset pracowników. Marmury i złocenia w WC. Gosposia, ogrodnik, szofer.
Umowa na czas nieokreślony, zwrot kosztów dojazdów, zachwycające wynagrodzenie, bonusowe wczasy na Teneryfie.
Przesympatyczni, zachwalający mnie pracodawcy.
Po dniu próbnym znów intuicyjnie nie czułam się przekonana w 100%, 
ale potrzeba zmiany była silniejsza.
Posprawdzałam wszystko, poradziłam się bliskich
i nie przedłużyłam kończącej się umowy w żłobku.

Zaczynam. Pierwszy dzień, drugi dzień.
Niby wszystko ok.
Staram się, mocno angażuję, bardzo chcę.
Dla siebie i dla nich.
Dzieciaki mnie kupują;
nieśmiałek się tuli - niejadek pałaszuje śniadanie.
Po trzecim dniu szefowa wysyła mi sms, 
że mają jakieś problemy osobiste i że mam nazajutrz wolne.
Wolne mam też pojutrze i po-pojutrze.
Po tygodniu moich usilnych dopytywań pani dzwoni i mówi, 
że nic z tego chyba nie będzie,
że nie umiem się na nich odpowiednio otworzyć.

Biorąc pod uwagę moją spontaniczność, gadulstwo i łatwość w kontaktach z ludźmi
pozostaje smutno- gorzko rozbawiona argumentacją.

Pytam tylko czy zdają sobie sprawę,
że z powodu naszej umowy zrezygnowałam z dotychczasowego źródła utrzymania.

Kobieta zarzeka się, że uregulują należność za moją dotychczasową pracę (czego nie zrobili do dziś)
i mówi że jest jej przykro.

Ale tak naprawdę, naprawdę przykro jest mi.

Ryczę na tyle głośno, że boję się, 
że za chwilę do drzwi zapuka sąsiadka z paczką chusteczek.
Przeklinam syf w który się wpakowałam.
I znów wyję.

Następnego dnia, w czwartek - drukuję 17 CV i ruszam w miasto.
Szansę na znalezienie pracy w branży opiekuńczo-edukacyjnej, w połowie września są znikome,
ale nie umiem usiedzieć, czekać.
Przedzieram się przez sfrustrowane, znudzone sekretarki,
a później dzwonię do mojego chłopaka i mówię,
że chyba się z tym wszystkim pogodziłam.
Że wszystko się ułoży.

W poniedziałkowy ranek budzi mnie telefon dyrektora jednej z zielonogórskich podstawówek.
Zaprasza mnie na rozmowę kwalifikacyjną.
Cztery godziny później dostaję posadę wychowawcy świetlicy i socjoterapeuty.

Wszystko może być bez sensu, ale nic nie jest bez znaczenia.

Impossible is nothing. 



0 komentarze :

L. i opieka

Dzieci niepełnosprawne w placówce opiekuńczej to dobry biznes.
Ich rodzice chcą bardzo mocno wierzyć
w słowa o integracji, podmiotowości, indywidualizacji.
Żarliwiej ufają w rozwój, stymulacje, uspołeczenienie.

W ostatnich dniach swojej pracy, 
pomagam w adaptacji nowej grupy.
Wśród podopiecznych - dwójka ze specjalnymi potrzebami.
Dziewczynka z porażeniem mózgowym i padaczką, 
niewidomy chłopiec z wiotkością mieśni.
Zwłaszcza on ciężko znosi nową sytuację.
Przytulam jego strach, jego wątpliwość, jego zagubienie.

Nowa współpracownica z pogardą komentuje:
- Ciekawe kto się będzie nim tu zajmował. Co sobie myślą tacy rodzice? To wszystko jest ich wina.
I teraz ona, ukara go za ich winę.

Tłumaczę spokojnie, że jego rodzice pewnie myślą o tym, 
co usłyszeli wpłacając wpisowe.
O domowych warunkach, 
o wykwalifikowanej kadrze,
o szybkich postępach. 


A potem nawet cierpliwie ignoruję uwagę o wietrzeniu.
Jest taki sposób.
Znają go zwłaszcza doświadczone stażem i frekwencją opiekunki.

Okna, przeciąg, wietrzenie. 
I od razu kilkoro jest chorych.
I po kilku razach - ktoś zawsze zrezygnuje. 

Do furii doprowadza mnie dopiero jej uwaga 
o konieczności powiadamiania rodziców zdrowych wychowanków,
że ich dzieci będą wychowywać się z kalekami

Bo może ktoś sobie nie życzy.

Już po raz ostatni wychodzę stamtąd pogruchotana, bezradna.

Po cichu myślę, że jeśli już mowa o świadomości,
to jeśli coś tamci rodzice powinni wiedzieć,
to że ich dzieci będą wychowywać się z sukami.

...

0 komentarze :

D. i że nie opuszczę Cię

Wioska, lata 70.  
Młody D. poznaje piękną I.   
Jej rodzina kręci nosem, że gołodupiec, 
że chciałoby się kawalera z miasta.  
Młodzi decydują się jednak na ślub.   

D. ciężko pracuje przy gospodarstwie,
zimą wyjeżdża na dodatkowy zarobek do Czechosłowacji.  

Mimo upływu lat małżonkowie nie mogą doczekać się potomstwa.
Teściowie prychają pod nosem,
że co to za chłop.
I. coraz częściej płacze.

Szansa na upragnione dziecko przychodzi z Białegostoku.
Kontrowersyjna, mało znana i wciąż niska w skuteczności metoda.
Decydują się spróbować.  D. ładuje do żuka żonę i walizkę czechosłowackich koron.
Nie udaje się ani za pierwszym,
ani za drugim razem.
Aby opłacić trzeci - sprzedają i żuka,
i wszystkie walizki.
Plus całą ziemię.
A potem dużo pożyczają.
Wracają z niczym.
I. nie przestaje już płakać.

D. ciężko pracuje i skupia się na opiece nad schorowanymi teściami. 
A później nad coraz bardziej chorą żoną.
Większość problemów pojawia się przy okazji menopauzy.
I. wychodzi z domu i ma trudność z orientacją w przestrzeni.
Jest na przemian apatyczna i pobudzona.
Jej reakcje są nieadekwatne do bodźców.
Zaczyna żyć w swoim własnym świecie.


Podczas jednej z moich wizyt u nich -
pięćdziesięciokilkuletnia I. nagle wyrywa się z letargu, 
szarpie włosy, nieporadnie usiłuje włożyć spódnice na spodnie.
Krzyczy, że będzie jeździć motorem,
że o tak - będzie wiał wiatr, 
że już zaraz tamten chłopak po nią przyjedzie.

D. odwiedza kolejnych specjalistów,
pilnuje leków.
I po prostu kocha. 
W drogerii wybiera odżywkę
"taką, żeby się włosy Lali nie plątały",
na targowisku wciąż czerwieni się kupując biustonosze.
Gotuje, pierze, sprząta.
Ubiera ją, kąpię, wychodzi z nią na spacery. 
Z gazet czyta jej o świecie,
w którym chciałby ją zatrzymać.
W ciągu dnia kilkukrotnie przystaje
i całuje ją w czoło lub po dłoni.

Przywozi ją na rodzinne uroczystości. 
Ktoś podszeptuje, że po co ją zabierać,
szczerze zaskoczony i rozbawiony D. pyta:
- A z kim niby miałem przyjść jak nie ze swoją żoną?


Przy okazji wesela bratanicy
prosi mnie żebym uczesała I. tak ładnie jak siebie.
Jest dumny z efektu. Późnym wieczorem podczas tańców,
widzę Ich jak kołyszą się do muzyki we własnym rytmie.
I. się lekko uśmiecha
.


0 komentarze :

Pani E. i wnuczka

Historię Pani E. śledzę od kilku lat, 
to rówieśnica i koleżanka mojej mamy.

Córka Pani E. należy do grona tych dziewczyn,

o których mówi się w małych miasteczkach,
że potrafią się ustawić.
Jest kolega w pracy, który bierze na siebie większość jej obowiązków,

jest narzeczony, piszący za nią pracę zaliczeniowe na studiach,
jest i kochanek; lokalny, żonaty przedsiębiorca - taki od zachcianek na wypasie.

Pewnego dnia do Pani E. przychodzi córka
i mówi, że będzie miała dziecko,
że to czwarty miesiąc,

że pan biznesmen się nimi od teraz zajmie
i żeby się nikt w to nie próbował mieszać.

Jedyne czym się jednak zajmuje starszy pan
w ciągu kilku kolejnych miesięcy 

jest ratowanie własnego, dwudziestopięcioletniego małżeństwa.
Pani E. milczy,

gromadzi wyprawkę
i wreszcie jedzie z córką na porodówkę.
Wracają z maleńką dziewczynką -
uradowana babcia przedstawia nam maleństwo słowami:
"Zuzia Lalka Nieduża".


Kiedy Zuza ma kilka miesięcy
Pani E. z mężem właśnie kończą budowę domu, 

do którego ma przenieść się cała rodzina
z wynajmowanego dotąd mieszkania komunalnego.

Córka Pani E. odmawia wyprowadzki,
chce zostać w obecnym lokum -
potrzebuje dla siebie czasu i przestrzeni.

Zawiedzeni rodzice żyrują jej kilkunastotysięczny kredyt
na okazyjny wykup od miasta tego M3.

Tuż po okresie macierzyńskim młoda mama wraca do pracy,

Zuzią opiekować ma się Pani E.,
która bierze pół roku bezpłatnego urlopu.
Widuje je na spacerach, zakupach, w kościele,
babcia i wnusia - zżyte, szczęśliwe.
Pani E. stroi dziewczynkę w sukienki,

plecie warkocze na włosach,
wyciera nos,
przykleja plasterki na odrapanych kolankach,
robi babki w piaskownicy, 
wstaje do nocnych koszmarów.
Przewożenie małej do dziadków, 
zwłaszcza w okresie zimowym staje się kłopotliwe,
więc Zuzia "na jakiś czas" przeprowadza się do babci,

bez mamy.

Do dziś znajomi plotkują o córce Pani E.,
która w tamtym czasie
co weekend gościła w SPA,

co miesiąc z innym mężczyzną.

Po około roku pojawia się facet, rzekomo na stałe.
Leser, cwaniaczek, lowelas.
Napięcie i niezadowolenie w rodzinie rośnie,
aż po jednej z kłótni córka Pani E.
pakuje siebie, ukochanego, Zuzię,
i wyprowadza się gdzieś pod Wrocław,
gdzie mają być większe perspektywy
bez namolnego zrzędzenia starych.

Pani E. bezskutecznie stara się namówić dziewczynę
do powrotu.
Kiedy po kilku miesiącach
udaje jej się wynegocjować spotkanie z wnuczką,

po przejechaniu 150km, na miejscu okazuje się,
że zobaczy Zuzę dopiero,
gdy zobowiążą się z mężem
do spłacenia pozostałych rat pożyczki córki.

Kredyt został uregulowany, 

ale wnuczki nie widzą już drugi rok.
Jak bardzo ta rozłąka zniszczyła panią E.
nie muszę chyba dopowiadać.

Ból, tęsknota. Milczenie i obłęd.
Utrata córki.
Dwóch córek?


Na ostatnim szkoleniu zawodowym
pracownicy opowiadali o swoich dotychczasowych,
największych osiągnięciach.

Ludzie wspominali skoki ze spadochronu, 
certyfikaty znajomości języków obcych,
apartamenty nad morzem,
licencje pilotażu szybowców,
stanowiska w samorządzie lokalnym.

Pani E. wstała i spokojnie powiedziała:
- Mam na imię Edyta i mam wnuczkę Zuzię.

0 komentarze :

Kiedy kolejne dziecko?

B. ma dziewięcioletniego synka i sześcioletnią córeczkę.
Mówi, że dzieci udały się jej najlepiej w życiu,
więc chciałaby urodzić jeszcze jedno.

Cztery lata temu ówczesny pracodawca
na czas kryzysu

zredukował jej etat do połowy.
Postanowiła zaczekać z ciążą
aż zatrudnienie wróci do poprzedniego wymiaru.

Po roku dostała wypowiedzenie i szczere wyrazy współczucia.

Kilkanaście miesięcy bez zasiłku,

byle się gdzieś zaczepić i wtedy już.
Urząd pracy wysyła B. na półroczny staż
za kilka stów miesięcznie.

Nowy szef wróży etat,
B. czeka i zabezpiecza się.

Obiecana umowa przybiera postać zlecenia, 
tylko na kilka miesięcy.
tylko do podwyższenia kwalifikacji.
Gratyfikacja znów odroczona.
Po roku na śmieciówce
B. dostaje najniższą krajową i umowę o pracę na rok.

Przelicza, wylicza ewentualne macierzyńskie miesiące,
trzeba zaczekać

na czas nieokreślony.

Niby to już niedługo, niby może już jesienią,

tylko B. nagle stuknęła czterdziestka
i nie wie,
czy to już nie jest trochę za późno. 
____________________

U córeczki M. tuż po urodzeniu zdiagnozowano wadę serca.

Koleżanka mówi mi, że dla niej macierzyństwo
to pół roku na karimacie,
pod szpitalnym łóżkiem dziecka

i od lat zagłuszany w myślach modlitwą
strach
przy badaniach kontrolnych.
Tłumaczy się mi i sobie, że się nie odważy, po prostu.
____________________


S.  wiele godzin udowadniano że urodzi naturalnie
nawet przy pośladkowym ułożeniu dziecka.
Później kilka dni po porodzie, 
położna na standardowej wizycie,
po wielu skargach młodej mamy odkryła,
że w szpitalu przypadkowo zaszyto pacjentce wacik.

S. uwielbia i podziwia dzieci,
ale ciąża to dla niej 
tamta cuchnąca, bolesna rana ze stanem zapalnym.
Złość i wstyd. Nigdy więcej.








1 komentarze :

A. i ja

"Bo to wszystko nie tak, nie tak, nie tak,
no, a jeśli, jeżeli nie tak, nie tak, nie to,
no to po co nam było w to gnać, tamto rwać,
iść pod prąd, pod wiatr, gniazdo wić niby ptak,
no - jeżeli ma być nie tak?
Słowa jak sztuczny miód, ersatz, cholera, nie życie,
miał być raj, miał być cud i ćwiartka na popicie,
a to wszystko nie tak, nie tak, nie to,
a jeżeli, a jeśli - nie to,
no to o co, u diabła, nam szło?"

A. Osiecka

Mówiłaś, że oni zawsze wracają,
tymczasem to my,
uparcie cofamy się wciąż w te same punkty.

Wypychamy szablony, wydeptujemy schematy.

Spotykamy się z okazji rozkwitania pierwszych bzów.
Ściskamy się, chichoczemy.
Jak przed laty -
kupujemy to samo piwo, obieramy tą samą ścieżkę.
Początkowo od żartów zaśmiewamy się w pół,
ale szybko zauważam,
że to coś zupełnie innego niż śmiech
zgina nam kręgosłup,
chyli nam głowę.


Tak nam się kiedyś spieszyło
do tego miejsca w życiu,
tak popędzałyśmy lata i doświadczenia
,
a teraz nieudolnie staramy się zgrywać nastolatki.

Ja krytykuję Twoją chwiejność
i bezsensowną niekonsekwencję,
Ty podważasz moją pozorną stabilizację
i zbyt przekonujące zdecydowanie.

Coś tam sobie udowadniamy,
do czegoś usiłujemy się przekonać.
Marzymy, planujemy i reorganizujemy,

ale obie wiemy, że za rok wciąż będzie
dokładnie i identycznie
tak.


Tyle rzeczy nam przeszło,
od tak wielu odeszłyśmy.
Takie jesteśmy zmęczone
od tego uporczywego biegu,
a przecież cały czas stoimy w miejscu.

 

0 komentarze :

Zuzia i pomoc

Epidermolysis Bullosa.
Nie wiedziałam wcześniej co ten termin oznacza
i żałuję, że ktokolwiek musiał się z nim zapoznać. 

Zuzia Macheta ma siedem lat. 
Urodziła się z dodatkowymi paluszkami u stóp,
brakiem skóry na rączkach, nóżkach, uszkach, pleckach,
z martwicą na stopach, 
wylewami do mózgu,
wrodzonym zapaleniem płuc

i z pęcherzowym oddzielaniem się naskórka.

Chorobą charakteryzującą się
żywymi, rozległymi ranami i pęcherzami, 

które występują wszędzie -
na oczach, w przełyku, w jelitach.
Naciągnięta skóra nie trzyma się,
odwarstwia i pęka.


Pierwszego wieczoru lekarze określili stan małej jako mierny.

Wkrótce podczas zabiegu Zuza została zarażona gronkowcem,
a wyniki biopsji pokazały, że cierpi na najcięższą postać pęcherzycy.

Po dwóch miesiącach spędzonych w szpitalu
dziewczynka wróciła z rodzicami do domu.
Anemia, niedowaga. 

Przykurcze, zrosty, przyrost paluszków.
Leki, bandaże, opaski, szyny, sonda.

Zwątpienie, walka, nauka, nadzieja.

Tuż po narodzinach Zuzi, 
rodzice usłyszeli, że lek na Bullosę będzie dostępny w ciągu 25lat.
Kiedy dziewczynka skończyła trzy latka,
spekulowano, że lekarstwo pojawi się w ciągu 15lat,
może w ciągu 7.


W marcu bieżącego roku przyszła z USA informacja
o możliwości terapii osób z EB.  
Po przeszczepie szpiku i komórek macierzystych,
skóra chorych zaczyna produkować kolagen.
Rany się goją, a układ pokarmowy zaczyna funkcjonować poprawnie.
Koszt leczenia to 1 500 000 dolarów.

"Zdajemy sobie sprawę, że przed nami szalenie trudne zadanie. Szalenie, to mało powiedziane. To jak do tej pory najtrudniejsze zadanie w naszym życiu, ale zrobimy wszystko, by niemożliwe stało się możliwe. Jeśli według naszej córki wszystko się da, to tak jest! Jeśli ona wierzy, że pewnego dnia będzie zdrowa, to my tym bardziej! Poruszymy niebo i ziemię, a uzbieramy. To nasz życiowy cel. Podarować Zuzi nowe „zdrowe” życie." 
Mama Zuzi 

Zawrotna kwota 6 milionów złotych 
wydawała się być nierealna do uzbierania.
Na szczęście życzliwość, wsparcie i ofiarność ludzi 
dzielnie radzą sobie
z nieugiętymi kosztorysami i bezwzględnymi cyferkami.


Zuzi do zdrowia wciąż brakuje ponad milion złotych.
Do pomocy zachęcają sportowcy, aktorzy, muzycy i celebryci.
Motywują także #blogerzydlaZuzi

Moich czytelników odsyłam zatem na stronę:
https://www.siepomaga.pl/nomorepain
gdzie można dokonać wpłaty,
choćby tej najmniejszej.
Można też pomóc klikając codziennie na stronie
http://www.dobryklik.pl/

Są rzeczy których kupić nie można,
niech więc ten jeden raz pieniądze
 na coś nam się przydadzą!

Dokończmy to cudowne dzieło, postawmy kropkę!




0 komentarze :

S. i wesele

S. jest niespełna czterdziestoletnią mamą chrzestną mojego brata.
Od siedemnastu lat - święta w święta,
przynosi nam, dziś już starym koniom, paczuszki z prezentami.

S. kojarzyła mi się zawsze 
z maszyną do szycia, na której wyczarowywała mi sukienki,
ze słodkim sernikiem,
z ciepłem, uśmiechem, urokiem

a także z przejmującą samotnością.

Co prawda był kiedyś jakiś chłopak,
jakiś pierścionek zaręczynowy,
ale przez małą wpadkę
po jednej z suto zakrapianych imprez
biżuteria po babci faceta musiała zmienić właścicielkę
i S. została z niczym.


Lata mijały,
koledzy się żenili,
koleżanki rodziły dzieci.
S. skończyła agroturystykę,
pozostała w rodzinnym domu
i zaczęła prowadzić gospodarstwo rolne swoich rodziców, 

Starsze rodzeństwo patrzyło na nią
z zazdrością i pogardą.
Głośno szydzili -
"stara panna z hektarami".

Nie słyszałam nigdy, żeby S. się skarżyła albo użalała,
nie zaklinała losu,
nie robiła przeznaczeniu wymówek.
Widziałam jednak w jaki sposób patrzy
na pary, na dzieci.

Jak bardzo chce, jak bardzo czeka.

Ks. Twardowski pisał,
że nawet to, czego wydawałoby się, że nie mamy komu dać,
zawsze jest komuś potrzebne.

Na S. czekał J.
Jej rówieśnik, syn sołtysa, też rolnik.
W ubiegłą sobotę wzięli ślub.

Magiczna uroczystość.
Nie ryczę, gdy wchodzą do świątyni
i widzę S. po raz pierwszy tak piękną i spełnioną,
nie chlipię przy obrączkach.
Rozczulają mnie dopiero słowa piosenki 
śpiewanej przez organistę, że czasem

"...pokrętnie płynie czas, spóźnia się szczęście"

Wesele jest szalone i urocze.
Młodzi małżonkowie nikogo nie udają,
jest zatem sala wiejska,
złote balony,

kucharki z koła gospodyń wiejskich,
golonka, kapusta i sałatka jarzynowa,
a nawet rozbrajająca figurka na torcie -
nowożeńcy jadący traktorem.
Uwielbiam ich za ten dystans i szacunek do tego kim są.

S. promienieje radością, której nie mąci
oberwana w tańcu koronka od sukienki za kilka tysięcy
i nieobecność zaproszonego na uroczystość rodzeństwa.

Przed nimi przeprowadzka,
nauka tego jak po wielu latach bycia samemu
zacząć być z kimś,
starania o upragnione maleństwo.

Wątpliwości, chęci, obawy, niepewność 
ale

"... serce wie więcej, przeczuwa szczęście"




1 komentarze :

J. i cud

J. został poczęty
dokładnie w noc poślubną A. i M. 

Maleńka zygota wielkiej miłości.

Od czwartego tygodnia 
ciążę prowadził prywatny ginekolog.
Wizyty kontrolne co dwa tygodnie przez 9 miesięcy.

Luty, 
piątkowy poranek, 
trzy dni do planowanego porodu.
Standardowe badanie KTG -
pielęgniarka zauważa w zapisie jakąś nieprawidłowość.
Jej uwaga spotyka się ze złością lekarza,
który przemęczony kończy właśnie nocny dyżur.
Podirytowany mężczyzna uznaje, 
że wszystko jest w porządku 
i odsyła A. na oddział, 
gdzie jeszcze kilkukrotnie powtarzane jest badanie.
Kolejni doktorzy nie dostrzegają w wynikach 
nic niepokojącego.

Noc na ginekologii, sąsiedztwo położnictwa.
Krzyki jak z horrorów.
Wycieńczona A. modli się, 
o krótszy i mniej bolesny poród od tych, 
w które się przez kilkanaście godzin wsłuchuje.

Sobota rano. 
Długa kolejka do dyżurującego w weekend lekarza.
Poprawne USG, brak rozwarcia - 
wypis do domu.

Niedziela wieczór.
M. ogląda mecz, 
leżąca już w łóżku A. 
czuje ciepło rozlewające się po prześcieradle.
Spodziewa się wód płodowych, widzi krew. 
M. reaguje błyskawicznie.
Wsuwa między nogi żony ręcznik, 
prowadzi ją do samochodu.

Zima, śnieg, lód, ciemność.
Przerażenie tak wielkie,
że trzęsąca się A. niemal uderza głową o sufit auta. 
Trasę na kwadrans pokonują w kilka minut.
Zaskakująco droga jest pusta, 
a wszystkie światła zielone.

W szpitalu, z izby przyjęć 
małżonkowie zostają odesłani na oddział.
Nie działa winda, 
więc A. z krwotokiem pokonuje schody pieszo.

Przebudzona lekarka przeprowadza szybkie badanie.
Łożysko odkleiło się od macicy przedwcześnie
pozbawiając tym samym dziecko tlenu.
A. jest natychmiast zabierana na salę operacyjną, 
zakładają jej maskę tlenową.
Dziewczyna słyszy jeszcze słowa anestezjologa, 
że mogą zaczynać.
Próbuje zaprotestować,
ale w tej samej chwili zasypia.

W akcie urodzenia Jasia widnieje godzina 23:30,
ale M. wspomina, że słyszał Go już chwile wcześniej.

Kilka minut później dzwoni do mnie,
zdezorientowany, przerażony.
Mówi, że jest Jasiu, że się urodził, 
tylko nie wiadomo co z A.
Uspokajam go, ale chwilę później sama, rozemocjonowana wybucham płaczem.

Po północy dostaję MMS - 
nasz Johnny Wymarzony w inkubatorze.
Piszę do Niego list.
O tym jaka jestem dumna i jak na niego czekaliśmy.
Trzymam go do dziś -
tusz długopisu nieco blaknie, 
ale mam nadzieję, że adresat 
będzie mógł go kiedyś sam przeczytać.

Następnego dnia lekarka mówi A. i M., 
że takie porody pamięta się przez całe życie, 
że to prawdziwy medyczny sukces.
Spontaniczna decyzja M. by nie czekać na pogotowie -
uratowała życie zarówno jego żonie jak i dziecku.
Przypadek, o którym pani doktor 
będzie opowiadała na szkoleniach.

Dwa tygodnie wcześniej,  w tym szpitalu
to samo powikłanie ciążowe 
dotknęło przebywającą na oddziale kobietę.
Pomimo asysty lekarzy - dziecko nie przeżyło.

Jaś wraca do domu tydzień później,
z plikiem skierowań do specjalistów 
i wysokim ryzykiem różnego rodzaju chorób.
Kolejni lekarze z niedowierzaniem diagnozują, 
że maluch jest zupełnie zdrowy.

A. stawia wiele pytań.
Nie było żadnych klasycznych objawów, 
nie można określić przyczyn.
Ktoś podpowiada, że odklejanie łożyska 
musiało być widoczne już na sobotnim USG,
inni zbywają, że czasem się tak po prostu dzieje.

Patrząc dziś na pięcioletniego Jasia
wciąż mam na to wszystko tylko jedną odpowiedź -
cud,
nasz rozbrykany, uśmiechnięty, rezolutny Cud. 



3 komentarze :

T. i wielkanoc

T. był początkowo przyjacielem przyjaciół.
Przystojny, czarujący, kulturalny.

Miał w sobie chłopięcy urok,
urzekające, nienaganne maniery
i jakąś taką prawdę, dojrzałość.


Przeniósł się ze swojego technikum -
żeby chodzić ze mną do tego samego ogólniaka,

trzymał mi miejsce w zatłoczonym, szkolnym autobusie
i słał smsy, które potem skrupulatnie, z zachwytem przepisywałam do notesu.

Do związku z Nim dorastałam długo
(choć jak się później okazało, nie dorosłam nigdy).
Parą zostaliśmy na studiach.
To były niezwykłe cztery lata.

Na pierwszej randce
ja umyłam mu okna w mieszkaniu,
a on w czasie deszczu
przenosił mnie przez kałuże,
żebym nie zmoczyła baletek.

Wysłuchiwał, inspirował, motywował.
Była w naszej relacji fantastyczna kumpelska więź, 
ale też tkliwa, opiekuńcza troska.

Nie ułożyło nam się z mojej winy.
Do dziś, mimo wielu rozgrzeszeń
noszę w sobie zawstydzające poczucie winy.

Po zawiedzionych nadziejach,
niedotrzymanych obietnicach. 


Długo myślałam,
że najlepsze co dostałam od T.
zawarło się i zamknęło w tamtych studenckich latach.

Jednak najpiękniejsze co dla mnie zrobił -
miało miejsce już po naszym rozstaniu.

Zaczęło się dokładnie wtedy, 
gdy wypłakiwałam się mu w rękaw
prosząc o czas do namysłu.

Oboje wiedzieliśmy już wtedy,
że podjęłam decyzję,

ale T. pozwolił mi na oswojenie się z nią,
umniejszając nieco tym samym ciężar wyboru.

Nigdy nie usłyszałam od Niego
ani jednego słowa wyrzutu.
Nawet wtedy, gdy dowiedział się,
że tak naprawdę odeszłam z powodu Innego.

Nie było też żadnego "a nie mówiłem", 
gdy mój nowosklecony związek głośno runął.

Pozostał SOBĄ, nawet gdy przestaliśmy być NAMI.  


Magia tego czym mnie obdarza -
trwa do dziś.
Co jakiś czas wpada na kawę, 

czasem wychodzimy razem na spacer. 
Jest w nas zgoda na koleje losu,
szacunek do obranych ścieżek.
Jest też nieustający, zaskakujący zachwyt nad sobą.

Nie bez powodu opowiadam tę historię
przy okazji Wielkiej Nocy.

Idealnie oddaje ona dla mnie klimat
zwątpienia, które można przekuć w nadzieję,
pokory, która tylko umacnia,

miłości, która unosi się ponad marność sporów i uraz.
I tego życzę Moim Czytelnikom,
nie tylko od święta.



Wszystkiego co najpiękniejsze, Panie T.
Dziękuję


0 komentarze :

L. i dorosłość

Kiedy M. poznała L. - ochrzciła go mianem
Piotrusia Pana,
bo wcale nie chciało mu się dorastać.
Rzucił studia trzy razy,
nie pracował.
Przesiadywał nocami przy komputerze
i przesypiał dnie.
Uparcie nie potrafił znaleźć sposobu,
albo chociaż pomysłu 
na siebie.

Dla M. wykształconej do naprawiania świata -
był zagubionym facetem z potencjałem.
Idealna mieszanka do idealistycznego zakochania.

Zaczęło się optymistycznie.
L. znalazł pracę, rozpoczął czwarty kierunek na uniwerku.
Po pół roku pojawiły się jednak pierwsze zniechęcenia, 
pierwsze rozczarowania.
Że wynagrodzenie takie niskie,
że snu tak mało.
Że pracodawca taki burak.
Że chciałoby się inaczej, gdzie indziej, 
a tak codziennie tylko TO.
Kolejny raz indeks poszedł w kosz, 
bo za trudno, bo nie.

M. przygotowywała się właśnie do obrony swojej magisterki,
wywalczyła umowę o pracę
po kilkunastomiesięcznym zleceniu.
Wyprowadziła się na dobre z rodzinnego domu
i rozpakowała walizki w zakupionej przez rodziców kawalerce.
Była gotowa.
 
L. nie interesował kolor ścian,
fason mebli.
Dla niego mieszkanie było za małe, 
źle położone,
a tak w ogóle to zawsze byłoby wypominane,
kto za nie zapłacił.
Czasem zostawał na noc, czasem na cztery,
ale nie trzymał tam na stałe żadnej swojej rzeczy.
Nie był gotowy.

M. dużo myślała o przyszłości
i bardzo kłamała, że tak nie jest.
L. stopował jej zapędy
bo to za wcześnie,
bo większe mieszkanie,
bo lepiej płatna praca.
Bo nie wyobraża sobie wspólnego życia, 
za tyle ile zarabiają.

Decydująca okazała się błaha dyskusja
o randze instytucji małżeństwa.
M. mówiła o odpowiedzialności za drugą osobę, 
o tworzeniu rodziny 
i ofiarowaniu się pod opiekę Mocy większej niż wszystko inne.
L. odpierał, że sformalizowanie związku niczego nie zmienia, 
że to utarta tradycja, że to bezznaczeniowy papier.

Emocje rosły, aż do momenty, gdy padły jego słowa,
że nie zamierza się nigdy z nią ożenić.
Że żadnego ślubu nie będzie, 
ani teraz ani w przyszłości.

Tamtego dnia się rozstali.
Ona poprosiła go żeby wyszedł, 
on zostawił w przedpokoju pęk kluczy.

Kilka miesięcy później L. powiedział, że to była bzdura, 
tylko takie tam gadanie,
że to niemożliwe żeby M. przekreśliła wszystko
z takiego powodu.

L. nadal mieszka u rodziców.
Więcej imprezuje,
więcej zarabia.
Inwestuje w gadżety,
kupił wymarzonego lexusa,
jest wolny.



M. układa sobie życie.
Znalazła mężczyznę, który 
jest gotowy.

 

0 komentarze :

M. i toaleta

M. i P. są parą od gimnazjum.
Tuż po szkole średniej postanowili wyjechać za pracą na wyspy.
Po kilku miesiącach P. doszedł do wniosku, 
że to wszystko nie dla niego 
i poprosił ukochaną, aby wrócili do kraju żeby założyć rodzinę. 
Dla M. było jeszcze za wcześnie,
na wiążące decyzje i ostateczne plany,
więc rozstali się i chłopak pojechał do Polski sam.

Wytrzymał bez M. rok,
a później uznał, 
że może gdziekolwiek, jakkolwiek, cokolwiek 
- byle przy niej.

Do ojczyzny wrócili we troje.
Z czteromiesięczną O. pod sercem mamy, 
olewając brytyjskie zasiłki.
Wyremontowali poddasze u rodziców,
znaleźli pracę.

Dziś O. jest rezolutną czterolatką,
a M. i P. są dla mnie przykładem fantastycznej
partnersko-kumpelskiej relacji.
Uśmiecham się gdy widzę ich czułość, troskę, zrozumienie.

Kilka miesięcy temu postanowili, że już czas
pomyśleć o powiększeniu rodziny.
Udało się stosunkowo szybko,
na przedostatnim naszym spotkaniu M. powiedziała mi, 
że we wrześniu rodzi.

Standardowe wizyty u prywatnego ginekologa,
urlop w pracy.
W 11 tygodniu ciąży 
podczas USG lekarz oznajmił im, 
że serduszko przestało bić,
prawdopodobnie już około 4tygodni temu.

M. trafiła do państwowego szpitala,
podczas pobytu była oszołomiona i zdezorientowana.
Leżała na sali z kobietami oczekującymi dzieci.
Co jakiś czas dochodził ją dźwięk przeprowadzanych obok badań KTG -
odgłos maleńkich, bijących serc. 

Lekarz, który zdecydował o podaniu prostaglandyny -
globulek wzniecających skurcze macicy,
powiedział M., że nie ma co histeryzować,
bo zadziałała racjonalna biologia.
Płód najprawdopodobniej miał wadę genetyczną 
i dopiero byłby problem oraz dramatyzowanie 
gdyby się urodził.

Indukcja porodu  miała miejsce w toalecie.
M. urodziła swoje dziecko do szpitalnej muszli klozetowej.
Procedury takie.

Położna, zapytana później o to
jak dzieci mogą trafiać do kanalizacji odpowiedziała, 
że to nie było jeszcze dziecko.

M. skubie dziś skórki przy paznokciach i pyta mnie:
 

Marta, jeśli to nie było moje dziecko, 
to co?

 

5 komentarze :

L. i dobro dzieci


Poznali się na domówce u znajomych
R. długowłosy operator koparki po zawodówce,
L. studentka, fotografka, artystka Teatru Tańca.

Zaiskrzyło, zawirowało - chemia, hormony, chwila.

Przy mocno zaborczym i absorbującym R.
L. szybko dała się przekonać do porzucenia wszelakich pasji.

Wszystko układało się w miarę poprawnie
aż do niefortunnego 
rozmnożenia 
kresek na ciążowym teście.

Przyszły tatuś 
zadecydował, że nie teraz
że nie tak,
że może nigdy (z nią)
i postanowił rozwiązać sprawę szantażem -
że albo on albo
TO.

Zakochana L. doszła do wniosku, 
że skoro R. ją kocha i tak mówi -
to musi mieć rację i wiedzieć lepiej.

Zaklepała wizytę u lekarza z ogłoszenia - o przywracanej miesiączce
i zapożyczyła się u swoich rodziców
niby na załatwienie malucha
(na samochód taki)

Kilka dni przed zabiegiem
oświeciła ją jednak myśl,
że TO jest jej, ich
i że skoro R. ją kocha - to nie zostawi ich przecież.
Ale wyjątkowo R. dotrzymał słowa
i odszedł.

Marnotrawny ojciec wrócił kilka miesięcy później,
ale jakoś nic się nie chciało poukładać.
Dwa lata później w drodze było już kolejne dziecko,
tym razem na zgodę.
L. skupiała się na ciąży,
a R. na płomiennym romansie z ich wspólną znajomą.

Kilka razy przeszedł im przez głowę pomysł ślubu,
ale uznali że byłby potem za duży problem
z rozstaniem.

Gdy R. tygodniami przebywał w delegacji
L. zbliżyła się do kolegi z pracy.
Poukładany romantyk słał jej pełne wyznań smsy,
zostawiał na biurku kwiaty i słodycze,
przytulał w składziku z kserokopiarką.
Nie przespali się ze sobą ani razu,
choć L. powtarzała, że nigdy nie zaznała
tyle ciepła, troski, czułości.

Czar flirtu prysł, 
gdy R. dorwał telefoniczną korespondencję między kochankami.
Najpierw on zmienił położenie kości jej nosa,
potem ona zmieniła pracę.

Dziś wie o każdym jej kroku.
Nieustannie sprawdza, kontroluje.
Rozlicza paragony, śledzi licznik kilometrów w samochodzie.
Na darmo usiłuje utrzymać jej niechęć i nienawiść w ryzach.
Ostatnio dowiedział się o kolejnej miłostce L.

R. grozi wyprowadzką co najmniej raz w miesiącu.

Z mieszkania wychodzi z takim hukiem - że odpadła listwa z futryny.
Sąsiedzi wywiesili na klatce schodowej kartkę z zapytaniem 
o nieustanny wrzask i płacz dobiegający z lokalu.
Raz na dwa tygodnie straszy L.  
że bez niego zgnije -
że ona jest tylko takim grubym matołem.
Potrafi z delegacji zadzwonić do kilkulatków
żeby powiedzieć, że więcej go nie zobaczą.
Że to wszystko wina ich matki.

Kiedy pytam L.

dlaczego z nim jest, 
czemu się z nim nie rozstanie 
odpowiada mi

że to wszystko dla dobra dzieci,
żeby miały normalną rodzinę, ojca



11 komentarze :

Mama D. i jej slang

Ubierz się, śmieci trzeba wyrzucić. Zaraz to jest taka wielka bakteria.
Na co czekasz, na oklaski? 

Nie masz w czym iść, to idź nago.
Chleba nie ma… Jak ja nie pamiętam, to nikt nie pamięta. Idź do sklepu. Tylko resztę przynieś. Nie zaraz tylko już.
Jaka znów impreza? Traktujesz ten dom jak hotel, przychodzisz i wychodzisz kiedy zechcesz. Dziś zostajesz w domu. Nie obchodzi mnie to że wszyscy idą, Ty nie jesteś wszyscy.
Nikt nie mówił, że życie jest sprawiedliwe. A gdyby kazał Ci skoczyć w ogień to też byś skoczył? Słuchaj się kolegów to daleko zajdziesz.
Żebyś taki mądry w szkole był.
Nie bo nie. Bo ja tak mówię.
Zobaczymy jak będziesz miał własne dzieci.
Dopóki mieszkasz w tym domu będziesz się mnie słuchać. Nie pyskuj, nie jestem Twoją koleżanką. Poczekaj aż ojciec wróci do domu.
Od rana zbieram Twoje rzeczy. Nie jestem tu sprzątaczką. Jak zaraz nie poukładasz tych ubrań, to wyrzucę wszystko za okno. Gdyby nie ja, zginąłbyś w brudzie. Ja tylko chodzę i po wszystkich sprzątam. Jakbym miałam mało do roboty.
Zostaw, to dla gości. Nie jedz nic słodkiego, bo potem obiadu nie zjesz. Rozłóż talerze, na co czekasz, bozia rączek nie dała? Chodź na obiad, bo już wszystko zimne, zaproszenie mam wysłać? Zjedz chociaż mięso, a ziemniaki zostaw. Tobie to nigdy nic nie pasuje. Tylko mi nie mów potem, że jesteś głodny. Jak Ci nie smakuje, to od jutra Ty gotujesz.
Szklanki nie masz? Nie pij prosto z butelki. Wyjmij tą łyżeczkę z kubka, bo sobie oko wydłubiesz.
I znów pełno talerzy. Jeść to jest komu, ale sprzątać to już nie.
Nie siedź na podłodze bo wilka dostaniesz. A te nogi to jeszcze na żyrandol załóż.
I nie chodź boso, kapcie ubierz. Ja z tobą po lekarzach nie będę latała. Za lekarstwa sam będziesz płacił.
Wyłącz ten Internet. Najpierw szkoła potem przyjemności. Lekcje zrobione? Ty nigdy nie masz nic zadane. Jak zrobiłeś lekcję to się poucz. Później Cię przepytam. Nie rób zeza, bo Ci tak zostanie. Uczysz się dla siebie, nie dla mnie.
A ten telewizor to dla kogo gra? Do ciebie mówić to jak grochem o ścianę. Prąd kosztuje. Myślisz, że pieniądze z nieba spadają?
Grzmi, wyłącz komputer. Gdzie nudno? Jak ci się nudzi to się rozbierz i pilnuj ubrania. I po co to ściągasz, nie popisuj się.
Ciesz się, że w ogóle masz wolny czas, inne dzieci nie mają.
A tak w ogóle popatrz która już godzina. Dosyć tego dobrego, do mycia i do spania. Jutro znów Cię nie dobudzę.

Co wy byście beze mnie zrobili?

3 komentarze :

Pan S. i uczciwosc

Pan S. to sześćdziesięcioletni doktor na jednym z uniwersytetów. 
Pedagog, filozof, religioznawca.
W pełni poświęcił się pracy naukowej.
Nigdy nie założył rodziny, 
mieszka sam w 29metrowej służbowej kawalerce przy akademiku.
Ma zajęcia tylko trzy dni w tygodniu, 
ale codziennie po 7:00 zjawia się w murach uczelni.
Spodnie od garnituru, biała koszula, granatowy kardigan, 
pachnący uroczym, staroświeckim Bondem.
Poprawia okularki, uśmiecha szeroko do mijanych osób, 
kłania się nisko w imponujący pas.
Potem zaszywa się w swoim gabinecie.
Nie ma prywatnego komputera, 
więc w wolne dni 
przez kilkanaście godzin
skleca w pracy kolejne książki i artykuły.
Studenci traktują go jak zabawną, słodką maskotkę uniwersytetu,
albo naiwnego klauna życzliwości.
Olewają, unikają, wyśmiewają - kończąc z piątkami.

Pan S. jest cichym bohaterem. 
Mało kto wie, jak wiele robi dla innych i jak mało ma przy tym dla siebie.
Rok temu kupił toaletę przenośną dla samotnej osiemdziesięciolatki mieszkającej na wsi, 
żeby nie musiała za potrzebą wychodzić na dwór. 
Od czterech lat funduje we wrześniu pełną szkolną wyprawkę
dla osieroconej przez tatę dwunastolatki.
Sprezentował czytnik nut brajlowskich, 
dla młodego, niewidomego melomana.
Takich opowieści jest pewnie więcej,
jego telefon wciąż dzwoni.
"Dowiem się", "Poszukam", "Żadnego problemu, zdobędziemy".
Gdy pytam ilu osobom pomógł
przekornie odpowiada tylko
"E tam, gdybyś wiedziała ilu mam jeszcze zamiar pomóc"

Zeszłej wiosny,
studenci piątego roku dobili targu
z jedną z młodych doktorek katedry w której pracuje Pan S.

(Cięcia kadrowe wymuszone niżem demograficznym i sesja egzaminacyjna)
Plan był prosty - 
studenci robią donos na Pana S.,
a wykładowczyni mniej rygorystycznie sprawdza kolokwia. 
Tydzień później do dziekanatu trafiła oficjalna skarga.
Niekompetencja, nierealizowanie programu i absencja na zajęciach.

Podczas mini-dochodzenia
wszyscy żacy jednogłośnie potwierdzili treść donosu.
Nawet wtedy, gdy zrozpaczony Pan S. 
pojawił się w uniwersyteckiej auli i zadał tylko jedno pytanie
Dlaczego?
Początkowo nikogo nie skruszyła nawet wizja utraty pracy przez niewinnego człowieka
Przecież teraz ciągle ktoś traci robotę, tak już jest.

Wierzę w ludzi.
Fascynują mnie, pasjonują, intrygują, wzruszają. 
W tamtym roku jednak łzawo zwątpiłam.
I w dobro, i w uczciwość i w szacunek.

Ostatecznie z idealnej intrygi
wyłamało się kilka osób i 
wyjaśniło dziekanowi całą sytuację.
Role się odwróciły.
Pan S. mógł złożyć doniesienie o zniesławieniu -
nie skorzystał.
Uznał, że zawsze jego misją była
walka o studentów, a nie ze studentami.

Konsekwentnie nadal uśmiecha się i kłania mijanym osobom.

Po raz pierwszy życie tak pięknie zilustrowało mi
Hemingwey'owską prawdę, że

"Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać"

Dobro, uczciwość, szacunek.

0 komentarze :