N. i pies


N. trafiła do żłobka tuż przed wakacjami.
Dwa miesiące po swoich pierwszych urodzinach.
Zamożni rodzice sporo po trzydziestce.
Od szefowej dowiedziałam się, że starali się o potomstwo przez siedem lat.



Pierwszego dnia mama N. powitała mnie w drzwiach słowami,
że nie chce żadnego zapoznawania,
że nie ma dziś nastroju,
że oni mają taki problem,
że wszystko się pokomplikowało -


bo ona jest w kolejnej ciąży,
ale ona nie chce tego dziecka.


N. była mocno wycofaną dziewczynką,
pierwsze kilka tygodni adaptacji spędziła na bujanym koniu.
O cokolwiek bym ją zapytała
zawsze najpierw kręciła przecząco głową
a potem drżącym głosem mówiła: „tak”.
Podarowałam jej pluszowego pieska,
którego  nieustannie trzymała pod pachą -
 w trakcie spaceru, posiłku, toalety i przebierania.


Od kiedy mama N. zdobyła mój prywatny numer
nie dawała mi spokoju nawet w weekendy.
Dzwoniła w niedzielne wieczory,
wysyłała smsy w sobotnie poranki.
Jeśli kończyłam zmianę zanim przyjechała po N.
telefonowała do mojego domu.
Pytała o ilość pampersów,
o potrzebę przyniesienia kapci,
o menu z cateringu

i o udział N. w zajęciach plastycznych.

Co jakiś czas kobieta wybuchała histerycznym gniewem,
szczególnie wobec pozostałych opiekunek.
Krzyczała, że nie będzie z nimi rozmawiać,
że one ją stresują,
że chcą ją wykończyć.


Jeśli chodzi o N. najbardziej przerażała mnie w niej
jej umiejętność tłumienia w sobie emocji.
Patrzyłam na niespełna dwulatkę,
która zaciskała powieki, wargi, maskotkę
i na bezdechu hamowała drżenie podbródka.

Radziła sobie z tęsknotą za domem,
z zaczepkami innych maluchów,
z drobnymi, standardowymi urazami nabytymi przy zabawie.
Z równowagi wyprowadzały ją drobnostki
takie jak np. zdejmowanie butów przy kładzeniu do łóżka.

W stresujących chwilach niepewności -

zaczynała przeraźliwie, piskliwie skomleć i
szczekać.


Dywanowy czas wolny
mała spędzała w kąciku koło łóżeczek.
Stojąc bez ruchu,
czasem przez 2-3godziny,
aż osuwała się i zaczynała kucać
na zmęczonych, rozedrganych kolankach.
Nie rozumiałam tego, dopóki nie pojęłam, że ona czeka
na pozwolenie
aż będzie mogła usiąść.

Po powrocie z jednego z przeziębień
mama N. stwierdziła, że przyprowadziła już córkę,
bo nawet jeśli dziewczynka jest jeszcze chora
,
 to ona już nie może z nią wytrzymać.

W okołoświątecznym grafiku
mimo swojego urlopu
zapowiedziała dziecku pełną obecność w żłobku.

W uszach wciąż mi dźwięczy jej zdanie:
„ja nie chcę tego dziecka”


Yhm. 

Którego?


2 komentarze :

BS i teatrzyk

Na pierwszym naszym spotkaniu powiedziała mi, że
dzieci to dla niej świętość.

Uwierzyłam
w miejsce z duszą.

w optymalne warunki rozwoju
w przestrzeń pozwalającą wykorzystać potencjał
w swobodne poznawanie świata.

Cierpliwie ignorowałam - niedociągnięcia
przeludnione sale
wybrakowane zabawki
małowartościowe posiłki

Wierzyłam, że uśmiechem, troską i ciepłem
przebiję
PR, kurtuazję, zyski.

W ubiegłym tygodniu u G. podczas śniadania
wystąpiła niezrozumiała reakcja alergiczna.

Na twarzy dziewczynki pojawiły się czerwone plamy,
które wkrótce zamieniły się w bąble.
Z sekundy na sekundę zwiększała się opuchlizna i niepokój u dziecka.
Przerażone opiekunki wezwały na pomoc dyrektorkę żłobka.

Kobieta spojrzała na małą i kazała powiadomić rodziców.
Potem ignorancko, w pośpiechu urwała się z sali,

żeby dopilnować na parterze pracę
opłaconej
grupy teatralnej.
Nie została,
choć nie wiem jak można w takiej sytuacji odejść.

"Mamy teraz teatrzyk".

Kiedy pojawiłam się w pracy
G. niepodobną do mojej G.
zabierał już wystraszony tata.
Dwa piętra niżej -
szefowa, marionetki i brawa
PR, kurtuazja, zyski.

Nigdy wcześniej nie miałam większej ochoty

założyć butów i wyjść.
Na dobre.


Po lepsze.

Dzieci to świętość -

teatrzyk taki.

2 komentarze :

S. i okno szansy

Podobno gdy zamykają się drzwi, to otwiera się 
okno.
Możność. Ewentualność. Sposobność.


Słowo szansa kojarzyło mi się do tej pory dość żebraczo.
Czy są jakieś szanse na...?
Smętnie niosło dla mnie przekaz
o jakiejś rozdrobnionej do zera możliwości,
o wymęczonym minimum.


O Stasiu po raz pierwszy napisałam półtora roku temu.
Na nowo zdefiniował On wtedy dla mnie słowo
szansa.
Mam nadzieję, że dziś zrobi dla nas dokładnie to samo.

Środa, jeden z piękniejszych dni wiosny.
Namolne słońce wdziera się przez balkonowe okno,
nagrzewając nasz stancyjny pokój.
Po przykrótkim śnie, zmuszam oczy do otwarcia
i nogi do zwleczenia się z łóżka.
Zadziwiam samą siebie rozstając się z piżamą ze Snoopym,
zajadam się skamieniałymi bułkami o smaku styropianu
i w intymnym uścisku
mknę z współpasażerami przez Zieloną Górę MZK.
Podbijam frekwencję na zajęciach,
wracam na obiad z paczki i ogłupiające seriale.

Dokładnie 1,9km od mojego studenckiego mieszkanka,
ktoś podchodzi do Klasztoru Sióstr Elżbietanek.
Miejsce znam dość dobrze,
przejeżdżam obok niego kilka razy w tygodniu.
Wracając z zajęć,
z zakupów,
taszcząc walizkę kiedy wyjeżdżam na weekend do rodzinnego domu.
Zawsze ze wzruszeniem przyglądam się graffiti zdobiącemu boczną ścianę budynku.
Kojące obłoki i kobieta przytulającą maleńkie dziecko do piersi.
Tuż obok krzyżują się drogi ludzi
spieszących do biblioteki wojewódzkiej,
na miejski deptak
czy pobliski przystanek komunikacji miejskiej.

Tymczasem ktoś nieśmiało
staje przy osłoniętym krzakami małym, plastikowym oknie.
Otwiera je i delikatnie
na przygotowanej, kolorowej pościeli
układa zadbanego, dwumiesięcznego
chłopczyka.
Nie jestem w stanie wyobrazić sobie
co zabiera ze sobą ta Matka lub ten Ojciec
odwracając się od okna i odchodząc w zielonogórski zgiełk.
Ciężar jakich myśli i uczuć
musi dźwigać w drodze do swojego domu.

Wiem natomiast co pozostawia -
szansę.
 


Chłopczyk to Pierworodny Synek Zielonogórskiego Okna Życia.
Powstało ono w marcu 2009roku
na wzór 50 innych istniejących w Polsce.
Co jakiś czas Komitet Praw Dziecka ONZ 

inicjuje dyskusję o konieczności wydania zakazu ich funkcjonowania.
Dlaczego?

Bo prowokują do pozostawiania dzieci bez należytej opieki medycznej.
Tuż po otwarciu skrzydła okna,
wewnątrz budynku rozlega się dyskretny alarm.
Siostra Elżbietanka chwyta w garść habit i biegnie do Maleńkiego Gościa.
Maluch w specjalnym pomieszczeniu,
czeka na przyjazd wezwanej karetki pogotowia,
która zabiera go do Szpitala Wojewódzkiego,
tam przechodzi szereg badań i otrzymuje potrzebną pomoc.
Bo dziecko oddane do Okna Życia nie będzie mogło gdy dorośnie, dowiedzieć się kim byli jego biologiczni rodzice.
Dziwny to argument zwłaszcza w XXI wieku -
powszechnie funkcjonują już
banki komórek jajowych czy nasienia,
zasilane przez anonimowych dawców.
Tożsamość to coś więcej niż rządek liter w rubryce aktu urodzenia.
Aby walczyć o prawdę, o odpowiedzi
w pierwszej kolejności trzeba mieć ku temu sposobność,
szansę
Być. Żyć. Dorosnąć.
I dokładnie ta idea przyświeca Oknom Życia.
Zielonogórskie Siostry Elżbietanki spontanicznie nadały Małemu Podarunkowi Z Okna imię Stanisław.
Imię wywodzi się z połączenia dwóch słów,
pierwszy jego człon oznacza tyle co
"być, zostawać, stawać się".

Nie wiem kim będzie mały Staś.
Rezolutnym przedszkolakiem,
rozbrykanym uczniem podstawówki,
zbuntowanym gimnazjalistą,
pełnym pasji nastolatkiem.
Może za kilkanaście lat,
podobnie jak ja,
będzie przecierać z niedowierzaniem oczy spoglądając na budzik
i pędzić w niezwiązanych butach odespać zarwaną noc na wykładach.
Może wieczorami będzie wdychać kwitnące bzy
trzymając dłoń ukochanej osoby,
spacerując w uśpionym mieście.
Będzie planować, realizować, kochać,
wierzyć, mylić się, uczyć...

Bo będzie mógł.

Dostał coś czego zabrakło maluchom
ze śmietnikowych reklamówek, z zamrażalek i beczek po kapuście.

Szansę. 




4 komentarze :

Fasolka i Zespół Downa

Żadna zarobiona kwota na bankowych rachunku,
żadna odłożona składka emerytalna
nie daje takiej satysfakcji,
jaką niesie poczucie uczestnictwa w czymś dobrym, pięknym, mądrym.



To czasem małe przekleństwo –
ale moja praca nie kończy się z wraz ze zdjęciem ze stóp żłobkowych tenisówek o piętnastej.
Chłonę zdarzenia, zwierzenia oraz emocje otaczających mnie i napotykanych ludzi.
Pielęgnuję je w sobie wierząc,
że wydadzą plon nie tylko dla mnie.

Historię rodziny Fasolki poznaję powolutku przez kolejny rok.
Dowiaduje się o uporządkowanym, zorganizowanym życiu
podkreślonym niespodziewanie
dwoma kreskami testu ciążowego.
O zmieszaniu i o obawach
dotyczących zmian w pozornie
uformowanym już świecie.
Pierwsze badania prenatalne - ziarnko niepewności.
Kolejni dwaj lekarze diagnozując uspokajają.
Ulga, szczęście, spokój.

We wczesny kwietniowy poranek na świat przychodzi Aleksandra.
Drobne usta, kształtny nosek i rumiane policzki - Olinka Malinka.
Niskie napięcie mięśni przenosi małą tuż po porodzie na oddział noworodkowy.
Kilka godzin później do rodziców zamiast niej –
trafia informacja o podejrzeniu
Zespołu Downa.

Na wstępnym spotkaniu mama Oli pyta nieśmiało
czy podejmę się opieki nad drugim dzieckiem z Zespołem Downa w grupie.
Nie rozumiem pytania.
Nie jestem lekarką tylko opiekunką
dla mnie Fasola nie jest kartą ze statystyki medycznej.

Mogę policzyć na palcach jednej ręki sytuacje,
w których pomyślałam o niej w kontekście jej trisomii.
Zawsze robię to z kwestionującym
niedowierzaniem.

Pierwszy dzień adaptacji.
Siadam obok rozluźnionej, uśmiechniętej pani E.
Schodzi ze mnie spina konkretnej i rzeczowej żłobianki.
Fasola też nie bardzo czuje powagę sytuacji
odraczkowuje od nas z zainteresowaniem zwiedzając nowe miejsce.
Odhaczam w rozmowie wszystkie punkty standardowego scenariusza adaptacji
dostaję oczopląsu.
Młoda przemieszcza się z prędkością światła.
Jest odważna, samodzielna, ciekawska, zwinna.
Pani E. wspomina o drożnym otworze owalnym w serduszku,
o obniżonym napięciu mięśniowym,
o niedosłuchu.
Mówi że mają się dobrze,
inni przecież mają, naprawdę chore dzieci.
E. jest inteligentna, energiczna, zabiegana,
zachwycająco spełniona.
Czerpię z niej garściami dystans, uśmiech, pogodę.

Dzień 23.
Hardzi podopieczni ignorując zupełnie przestrogi i groźby –
przedostają się między ciasno ustawionymi łóżeczkami do części sypialnej sali.
Chwilkę później słyszę intensywne uderzanie
Fasola i jej trzech kompanów zabrali się za napastowanie wielkich drzwi garderobianej szafy.
Słysząc ich piski i radochę z tej samowolki,
odganiam od siebie obraz poprzyduszanych paluszków i guzów na czołach.
Po kilku minutach dochodzi do mnie ciche łkanie Fasoli
ruszam do interwencji pewna, że chłopaki zamknęli koleżankę w szafie.
Ku mojemu zdziwieniu
załzawiona, skwaszona FasOlka siedzi po turecku przed drzwiami mebla.
W nim ciasno upchniętych trzech dwulatków.
Patrzę to na Olę to na nich –
młoda nie może przeboleć,
że się z nimi tam nie zmieściła.

Dzień 47.
Wracamy ze spaceru.
W sali trzydzieści stopni.
Płukam zapiaszczone rączki, myje posmarkane twarze.
Nie wycieram ich nawet,
bo krople wody zaraz wyparują w trzydziestostopniowej temperaturze sali.
Kolejka stojących przed łazienką bąbli powoli się zmniejsza,
każde posłusznie odchodzi od umywalki i rusza do kuchni.
Fasola zbacza jednak z kursu na drugie śniadanie,
zaczyna ciekawsko zaglądać w różne miejsca łazienki.
Wreszcie dociera do sterty poukładanego prania,
wydziera z niej narożnik żółtego ręcznika i w skupieniu
wyciera nim dłonie i usta.
Potem wsuwa skrawek frotty z powrotem na miejsce
i jak gdyby nigdy nic wychodzi z łazienki.

Dzień 78.
W sali są trzy bujaki.
Teoretycznie przeznaczone dla niemowląt –
w praktyce wylegują się na nich najstarsi podopieczni.
Chętnych jest wielu, sprzętu mało –
co zmusza do kreatywności.
Ostatnio przyglądałam się jak Fasola próbowała przekonać E. do zwolnienia leżaka.
W pewnej chwili chwyciła niespodziewanie smoczek trzymany w ustach kolegi,
zamachnęła się i wyrzuciła go daleko na drugi koniec pomieszczenia.
Kiedy tylko zdegustowany E. rzucił się do swojego gumowego gadżetu –
dziewczynka w okamgnieniu rozłożyła się na jego miejscu.
Gdy wrócił, nie był w stanie jej stamtąd wyprosić. 


E. pracowała w jednym z większych banków.
Robiła takie rzeczy z kredytami, że ja jako humanistka nie umiem tego nawet powtórzyć.
Pracowała,
bo rzuciła super prestiżową i ekstra płatną robotę kilka miesięcy temu.
Uznała, że ma dość wracania do domu po 20:00
i przegapiania postępów jakie robi córka.
Teraz w kucyku, w dresie i z uśmiechem zachwytu
doświadcza jakim
cudem
jest jej dziecko.

A przyznacie, że jest co podziwiać.



6 komentarze :

Bezsilność

Dziwne czuję rzeczy,
gdy już sobie na to pozwolę.

Bezsilność,
jak przy słynnej scenie Titanica,
gdy oglądając go enty raz wiesz,
że Leo za chwilę zamarznie na kość,
Kate będzie umierać z rozpaczy i żalu -
a Ty nie nic na to nie poradzisz. 



Jako mała dziewczynka
nie mogłam się nadziwić,
czemu Kate nie posunęła się wtedy,
czemu nie utrzymali równowagi na drewnianej desce
i czemu razem nie dopłynęli do swojego
"długo i szczęśliwie".

Jako duża dziewczynka
zastanawiam się czemu bohaterka nie odepchnęła tych drzwi
w cholerę
i dlaczego nie została razem z nim w wodzie.

Bezsilność.
Tak często opadają mi ręce.
Jak po noszeniu zbyt ciężkich wiader z wodą na działce.
Nagle dłonie wiszą gdzieś w okolicy kolan i za nic nie chcą wrócić do
pierwotnego stanu.

Bezsilność.
Co to w ogóle za głupie słowo.
Bez siły?
Mam w sobie takie pokłady mocy,
że zawstydziłabym
przypalonych i naoliwionych strongmanów,
Supermana,
Samsona
i dźwig z Boba budowniczego.

Bezsilność.

Nie robię zupełnie nic. 



0 komentarze :

G. i Teściowa

A. wziął ślub na początku studiów medycznych.
Pozytywny wynik testu ciążowego uściślił dalsze matrymonialne plany młodej pary.

Tuż po absolutorium dzieci była już trójka.
Przydługie stażowe dyżury pomagały niepozagryzać się
z coraz mocniej obcą kobietą w roli żony.

Kilka miesięcy później na sali sądowej 
odwołano
fikcyjne od zawsze małżeństwo. 

W szpitalu A. poznał młodziutką pielegniarkę G.
Zakochali się i podczas wakacyjnego wypadu poczęli P.
w rozklekotanym polonezie.

Drugi ślub - pierwsza miłość?

Życie skutecznie utrudniała im eksżona.
Kosmiczne alimenty, nieustające procesy, najazdy z awanturami.

Prawdziwym utrapieniem okazała się jednak dość stereotypowo -
teściowa.

T. nigdy nie zaakceptowała w swojej rodzinie rozwodu
ani tym bardziej mezaliansu syna z sanitariuszka.

T. poznaję w dniu babci. 
Każe mi zająć dowolne miejsce w salonie.
Niefortunnie wybieram ulubione krzesło gospodyni.
Spogląda na mnie zgorszona i kręcąc głową rzuca:
"Rozsiadła się na moim miejscu. No pewnie, będę stała".

O T. słyszałam już wiele.

O tym, że kilka lat temu A. zorganizował przeprowadzkę matki do ZG.
Miało to ułatwić opiekę nad staruszką.
Z jej dotychczasowego domu trzeba było wywieźć trzy przyczepy -
pełne zakurzonych dywanów, 

pordzewiałego złomu, 
mebli z oderwanymi drzwiczkami, 
butów bez pary i 
nadtłuczonych szkieł. 
Babuszka do dziś wypomina, wszystkie skarby jakie jej syn wyprzedał z rodzinnych zbiorów.
To, jak bardzo się na nich dorobił.

O tym, że w wykupionym dla niej mieszkaniu spółdzielczym latami nie pozwala nic zmieniać.
Koleżankom pokazuje w jak trudnych warunkach każe jej żyć zamożny pierworodny.


O tym, że T. nigdy nie uznała dzieci urodzonych w drugim małżeństwie syna.
Że zabrania mówić do siebie "babciu", a urodzinowe kartki dla wnucząt podpisuje samym imieniem.
Że synową nazywa "ta pani".

O tym, że od czasu do czasu, podczas przechadzki w centrum miasta słabnie i wzywa karetkę.
Ratownikom opowiada o wyrodnym potomku - lekarzu nieczułym na losy schorowanej matki.
Do etykietki dołącza  jego dane, miejsce pracy.
Potem ozdrowiała - spacerkiem wraca do domu.
Zdarza się, że na pomoc wzywa pracowników opieki społecznej.

O tym, że T. szczególnie lubi okres świąteczny.
Uparcie nie przyjmuje zaproszenia przez kilka tygodni.
Potem zjawia się w ostatniej chwili,
nie próbuje żadnej potrawy z obawy przed otruciem, 
ceremonialnie milczy 
a w środku wieczerzy nagle każe się odwieźć do domu.
Rok w rok ten sam schemat.

O tym, że co kilka tygodni dzwoni do syna i prosi go żeby z nią zamieszkał.
Żeby zostawił tych 
obcych ludzi.

G. trzyma się dzielnie, cierpliwie.
Jeden jedyny raz mówi, że gdyby  kiedyś wiedziała jaki los zgotuje jej teściowa -
to nigdy nie wzięłaby tamtego ślubu z A. 

Że naprawdę, naprawdę - zamiast niego i dzieci wolałaby
spokój.

Przeprasza później
uspokojona pigułkami.

G. przy pierwszym spotkaniu mówi mi:

"M., będę dobrą teściową"
Tłumaczy, że ona wie, jak to jest być
ofiarą i wrogiem.


Niecały rok (kurtuazji, uśmiechów i starań) później 
G. nie używa już mojego imienia.
Mówi o mnie (ceremonialnie nie do mnie)
"ta księżniczka".

Trzaska drzwiami, unosi głos, że

nigdy nie zaakceptuje
takiej synowej

0 komentarze :

M. i J - rozwód cz. 1

"Dwoje ludzi związanych wspólnym mieszkaniem, mieszkających pod wspólnym dachem, już nic do siebie nie czujący, czasem nienawidzący się, jedno drugie utopiłoby w łyżce wody. Właściwie wciąż nie wiadomo, dlaczego jeszcze mieszkają ze sobą, jeżeli ich nic już od dawna nie łączy, a wszystko dzieli. To już tysiąc razy lepiej mieszkać osobno i nie czuć na sobie wzroku pełnego pogardy, lekceważenia. To już lepiej starzeć się, chorować, cierpieć samotnie, niż wtedy, gdy ktoś na to patrzy z satysfakcją, bezlitośnie albo obojętnie.

A więc nie małżeństwo za wszelką cenę, ale miłość za wszelką cenę."
Ksiądz Mieczysław Maliński


Podstarzała S. toczy się mozolnie pociągiem do domu.
Poliestrowe siaty dyndają koło parcianej torby podróżnej.
Tłok, ścisk, upał.

 Dostrzega ją młody M. Proponuje pomoc, wyswobadza z ciężarów.
Spontanicznie wysiada przedwcześnie na jej stacji docelowej, rezygnując z własnych planów.
Odprowadza oczarowaną kobietę do domu.
 

Poznaje jej córkę J.
Silną, zdecydowaną, pewną siebie.
M. zakochuje się od razu.
Ona jest nieprzekonana – jakiś taki chudy, niski, wątły.
Wiele lat później powie, że to na życzenie matki przyjęła jego zaloty.
Że to była WINA S.

Szybka przeprowadzka M. i szybki ślub.
Na zdjęciach J. z zaciśniętymi wargami i uśmiechnięty M.
Proza życia, kolej rzeczy.
Prlowskie mieszkanie, dzieci.
M. zapracowuje się na etacie mechanika, dodatkowo pomaga na roli teściów i wyjeżdża okazjonalnie na dorobek do Niemiec.
J. konsekwentnie jest chłodna, zdystansowana, niezadowolona.
Mamrocze pod nosem o nieudanym życiu, zmarnowanych szansach.


Z czasem przenoszą się do dwóch osobnych pokoi.
Oddzielne wydatki, odrębne plany.
Nawet wigilie odsunięty M. obchodzi sam, obok rodziny.
I zaczyna pić, coraz więcej i więcej.
J. prowokuje kolejne awantury i nastawia przeciwko niemu dzieci.
 

Wreszcie tuż przed dwudziestą rocznicą ślubu,
gdy najmłodsza z córek kończy szkołę –
J. zakłada sprawę rozwodową.
Koniec
małżeństwa?


J. ma wreszcie to czego chciała zawsze,
wolność, święty spokój.
Samolubna egocentryczka 
w wieży blokowiska
opowiada wnukom o znienawidzonym dziadku.

M. wyjeżdża z miasta. 
Mimo starań - nie odzyskuje dobrego kontaktu z dziećmi.
Wchodzi w nowy związek.
Ciepła, rodzinna, życzliwa, pogodna N. 

Tworzą dom, który kojarzył mi się zawsze z zapachem ciasta, smakiem pieczeni, szklankami w metalowych koszyczkach.

N. kochała go,
nawet wtedy, gdy M. mawiał, że jego rodzina jest gdzie indziej.


I teraz 
pięćdziesiąt lat po ślubie z J.
gdy w każdą rocznicę
M. telefonuje do byłej żony.
Milcząc w słuchawkę, ukradkiem ocierając
łzy.








2 komentarze :

Bez dzieci

Wpadam do sąsiadki w kwestiach hydraulicznych.
Sześćdziesięciolatka karmi akurat zupą kilkuletnią wnuczkę.
Rozmawiamy chwilę, a z każdą wiosłowaną łyżką - mała kręci się na krzesełku coraz intensywniej. W końcu potrąca rozemocjonowanym łokciem ceramiczną miskę i trochę bulionu rozlewa się po kolanach babci.
Kobieta niemal jednocześnie uderza dziewczynkę po dłoniach i wydaje z siebie piskliwy wrzask.

Zaskoczona i zażenowana milknę, po czym spokojnie proszę żeby nie biła małej.
Starucha z żabim wyrazem twarzy kpiarsko odpowiada:

Zobaczy pani jak będzie miała pani swoje dzieci!

Hipermarket. Trzymam na omdlewających rękach przeładowany koszyk.
(Trzeba było wziąć kosz).
Podekscytowana kolejka pośpiechu. 
Podminowani klienci rzucają podszepty w stronę wkulonej pod taśmę kasjerki.
Że niekompetentna sierota, czy coś...
Obok mnie (na oko) pięciolatek z mamą.
Chce iść obejrzeć sanie coca-colowego Mikołaja w holu. 
Podtupuje, marudzi, stęka. 
Mama posapuje, że nie, bo nie, bo do domu, bo wieczór.
Jesteś niegrzeczny. Nie. Nie teraz. 
Mówiłam żebyś się zachowywał. 
Powiem tacie jaki byłeś niegrzeczny. 
Dlaczego musisz być taki niegrzeczny?
Robi mi się słabo od tych powtórzeń, więc z uśmiechem delikatnie sugeruję, 
że  nie jest niegrzeczny, 
tylko po prostu ma w tej chwili ochotę robić coś ciekawszego.
Że sama bym zobaczyła z chęcią te sanie.
Utyrana i  sfrustrowana mama, nawet nie patrząc na mnie kręci głową rzuca:

Pani to chyba nie ma dzieci!

K. ma gorączkę. 
39,8 stopnia Celsjusza w szesnastomiesięcznym chłopcu leżącym bezwładnie na dywanie.
Przechodzi w żłobku wszystkie choroby, na które nie ma przewidzianego urlopu jego zapracowana mama.
Dzwonię do niej z prośbą o zabranie malucha do domu.
(Przeważnie nie odbiera)
Rozmawiamy moment.
Chce wiedzieć czy poza gorączką coś się jeszcze dzieje.
Czy to TYLKO temperatura?
Nieprofesjonalnie pytam, czy uważa, że to mało?
Przyjeżdża po dwóch i pół godzinie. 
Z uśmiechem, wyluzowana.
W czym w ogóle problem, o co zamieszanie?
To pewnie wychodzą zęby.
Albo uczulenie na wczorajszą gruszkę.
A może dawałyśmy mu za mało wody?
Chwyta wiotkie, rozpalone ciało synka i ze przesłodzoną troską w głosie mówi:

Oj, widać, że Pani nie ma swoich dzieci!

źródło: www.kaszkazmlekiem.com


11 komentarze :

Ja. i związki na odległość

Nie wierzę w związki na przekór kilometrom.
Nie da się, po prostu się nie da - budować bliskość dystansem.

Na odległość - to można dziecko adoptować z Afryki.

Zakochałam się w życiu kilka razy.
Rzadziej niż dzisiejsza, przeciętna nastolatka
i częściej - niż bym sobie tego idealistycznie życzyła.


Przez dłuższy czas  patrzyłam na chłopaków z miną "o co tyle hałasu?".
Koleżanki przeżywały orgazmy urojone ocierając się na gimnazjalnym korytarzu o pryszczatych wybranków.
Słały smsowe deklaracje "na zawsze i na wieczność", stawały się fankami amatorskiej piłki na jeszcze bardziej amatorskim osiedlowym boisku. 
Chichotały, wzdychały, obrażały się. 
Czasem nawet zahaczały podczas szkolnych dyskotek o trzecią bazę.
Ja czytałam, pisałam i z kpiarskim uśmiechem pielęgnowałam w sobie dumne poczucie, że jestem ponad to wszystko.

Do czasu.
Aż wpakowałam się w totalny banał - 
wakacje, hormony, zakochanie.
I jako fanka łzawych wyzwań, do banału dorzuciłam jeszcze siedmiuset kilometrową odległość.

Myśleliśmy, że nam się uda.
Że zagniemy czasoprzestrzeń i że obnażymy stereotypy.
Szło całkiem nieźle.
Bo chcieliśmy. Naprawdę siebie chcieliśmy.

Utrzymaliśmy się na powierzchni ponad trzy lata.
Kursując przez całą Polskę koleją, pocztą, telekomunikacją.
Przełomowe były dwa wydarzenia -

blondynka, która całowała lepiej ode mnie
i brak Twojego nazwiska na liście przyjętych na uczelnię
"oddaloną"
zaledwie kilkadziesiąt kilometrów ode mnie.
Poryczeliśmy, ale unieśliśmy i to.

Nie miałam możliwości 
na odległość
wychwycić momentu, w którym zacząłeś się 
oddalać.
 
Chciałabym powiedzieć, że byliśmy zbyt młodzi.
Że przerosły nas 
oczekiwania, nadzieje, pragnienia.
Że to nie było to - To.

Że nie chodziło o ciszę w mieszkaniu, pustą dłoń, chłodne miejsce na łózku obok.
Że nie chodziło o jeden talerz na stole, o jeden ręcznik w łazience. 
O emocje, które czasem nie chciały czekać do odświętnego spotkania, które nie mieściły się w telefoniczną rozmowę.
Że nie dobił nas banalnie -
związek na odległość.

Rozgorzkniło mnie tamto rozstanie.
Oj jak zagorzale deklarowałam, że teraz już wiem, że teraz już nigdy...
Że się nie da, że nie można,
że na nic, że bez sensu
ta naiwna wiara
i te bezcelowe wysiłki
przy kilometrażu

Bóg jest Bogiem, 
bo zawsze ma rację
gdy protekcjonalnie pstryka mi prawdą w nos
i sprowadza  z moich egocentrycznych wyżyn
na ziemię ?

Zakochałam się.
Mam nadzieję, że ostatni raz.

Gdy dzwonię że chcę Go tu widzieć TERAZ
nawet jeśli rzuci wszystko i popędzi na dworzec
dotrze tu najwcześniej za pięć godzin.

Jak już minie foch, chcica, potrzeba.

Wciąż uważam, że to trochę lipa
i raczej nie wierzę w związki na odległość.

Tylko co poradzę, że tak mocno wierzę w Niego?

2 komentarze :

Tamara i Sven Matzke

 Francuski akademik.
Uwagę Svena zwraca piosenka dochodząca z jednego z pokoi.
Chłopak nie rozumie po polsku ani słowa, ale jak powie wiele lat później - urzekła go siła życia, bijąca z głosu śpiewającej dziewczyny.

Wkrótce zapoznają się na próbie studenckiego teatru.
Dostają rolę małżeństwa.

Kilka miesięcy później, dwudziestoczteroletni Sven rusza w swoją pierwszą podróż do Polski.
Do Tamary.
Między Berlinem a Rzepinem zapisuje w pamiętniku słowa: "Znalazłem moją dziewczynę, moją kobietę, moją żonę".

Tę trasę będzie pokonywał regularnie, co dwa- trzy tygodnie.
Na przekór pesymistycznym przestrogom znajomych o odległości i barierze językowej.
 "Tego się nie da powiedzieć, co dawała mi Tamara... ale to jest chyba szczęście, kiedy człowiek nie szuka szczęścia gdzie indziej." S.
Ślub cywilny w Niemczech, ślub kościelny w (mojej) Zielonej Górze.
Weekend poślubny nad jeziorem. 
Najpiękniejsze dni w ich życiu.

Kiedy poznaję bliżej Tamarę, zaczynam rozumieć niezwykłą fascynację Svena.
Determinacja, ochota, apetyt.
Trzeba było stopować jej zapał, bo inaczej zaplanowałaby wizytę w pięciu krajach w ciągu jednych wakacji.
"Biegnę z głową zwieszoną w dół, nic nie istnieje, tylko ja i moje kłopoty. Jakiś człowiek krzyczy do słuchawki, że nie zrobiłam tego czy tamtego, inny próbuje zainteresować mnie swoją historią. Nie mam czasu. Nie mam czasu. Boże, kiedy ja odpocznę?" T.
Energiczna, ambitna dziennikarka. 
Reporterka TVP i TVN.
Uroda i świetna dykcja. Znajomi mówili, że powinna spróbować swoich sił jako prezenterka, ale z uśmiechem odpowiadała, że to tylko zepsułoby jej charakter.
Marzyła o  wsi, ogrodzie, dzieciach, zwierzętach i książkach.
Asystentka reżysera serialu dokumentalnego "Szpital dzieciątka Jezus", którego bohaterami byli pacjenci i lekarze jednego z warszawskich szpitali klinicznych.
"Przychodzę do domu, siadam, wpatruję się w ścianę i rozmyślam o ludziach, których spotkałam. Widzę ich twarze, ich łzy i bezgłośną prośbę o pomoc. Jana, któremu kwas wypalił oczy. Stefana, któremu rak zabrał pół twarzy. Marka, który przestał wierzyć w lekarzy. Małą Anię, która ma raka kości i czeka na amputację nogi. Na potrzeby filmu spisuję ich historie, jedną po drugiej, są ich dziesiątki. Mam wrażenie, że historie opowiedziane zaczynają żyć własnym życiem, nie należą już do jednej osoby, stają się własnością moją, naszą" T.
Pięciomiesięczny staż Svena w Parlamencie Europejskim daje okazję na wyprowadzkę młodego małżeństwa za granicę.
Tamara ma szansę na odpoczynek od szpitala, raka, cierpienia.


Jak się niestety okazuje - nie na długo.

We wrześniowej Brukseli nasilają się dokuczające od jakiegoś czasu bóle brzucha.
Przedłużająca się diagnoza przynosi odpowiedź - nowotwór.
"W głowie kotłują się pytania. Co to wszystko oznacza? Przecież zarządziłam, że ma być lepiej, że ma być kolorowo i szczęśliwie. I z happy endem, jak w amerykańskich serialach dla dzieci. (…) Wytrzymam, powtarzam bezładnie, wytrzymam, a potem tylko ta przyszłość, którą sama sobie obmyśliłam" T.
Rozpoczyna się walka z chorobą.
A przede wszystkim - walka o siebie.
Czas poszukiwań i nauki. Upartej wiary, ze wciąż tyle jest do zrobienia.
Do przeżycia.
Kursy językowe między chemioterapiami. 
Plan pracy przy nowym dokumencie o Centrum Zdrowia Dziecka.
Setki pokrzepiających, optymistycznych maili wymienianych z przyjaciółmi i rodziną.
Zachwyt nad światem.
"Dzisiaj słońce ocknęło ludzi z marazmu, zaczęli patrzeć na siebie nawzajem, na otoczenie. Szłam ulicami i byłam szczęśliwa, że jest ziemia, są ludzie i piękne brukselskie domy. Nawet zapomniałam o tym, że idę do szpitala na pobranie krwi" T.
Tami mawia, że jest szczęśliwa, mimo tego, że wie - jak bardzo jest chora.
Grudzień. Sylwester. Kilka dni po operacji histeroktomii.
Z jednej strony ból po utraconym macierzyństwie.
Czwórka rudzielców w okularach, której się nie doczekają.
Z drugiej strony - nadzieja, szansa...
"Tamara dobrze wygląda. Je, rozmawia, żyje. Kiedy ludzie zaczynają tańczyć, siada wygodnie na łóżku Jagody. Stąd obserwuje zabawę. Ktoś zawsze z nią rozmawia. Potem nie wytrzymuje i także zaczyna tańczyć. Waham się pomiędzy troską, czy to nie za duży wysiłek, i radością, że Tam tańczy, jest wśród ludzi, żyje. Wszyscy czują, że są świadkami małego cudu. W pewnym momencie grają I will survive, Tamara tańczy i śpiewa: przeżyję." S.
W styczniu dobiega końca staż Stevena. Wracać do Polski?
Kondycja rodzimej służby zdrowia ułatwia decyzję o pozostaniu w Brukseli. 
Z dala od rodziny, w nieswoim łóżku.

W lutym - Tam zaopatruje się w pierwszą perukę. Śmieje się, że w końcu nie będzie wyglądać jak robak. Robak.
Podczas zdmuchiwania świeczek na urodzinowym torcie Sven ma tylko jedno życzenie - zdrowie. Dla Niej.

Nie zwalniają tempa. Zwiedzają Francję. 
Uczą się angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego.
Tam próbuje pisać artykuły do gazet.


"Czasami ludzie myślą, że leżę w łóżku i nic nie mogę robić, ale tak nie jest. Żyję jak przedtem, z krótkimi przerwami na chemioterapię, po której kilka dni jestem zmęczona. Zostały mi jeszcze dwie chemioterapie i potem zacznę szukać jakiegoś zajęcia, choć pewnie nie będę mogła pracować w szalonym tempie dziennikarskim. Mam już propozycję współpracy od l programu TVP (jakaś emisja o Unii Europejskiej). Na razie jednak trzeba czekać i żyć, jakby tej choroby w ogóle nie było." T
Podczas wizyty w Polsce, pukają do Domu Dziecka.
Rozpoczynają formalności związane z adopcją.
Tami chwyta się każdej dobrej myśli i mocno tuli ją do siebie

"Takie dziwne zdarzenie ostatnio w Niemczech. Prosiłam Boga, żeby dał mi jakiś znak, czy będę żyła, czy będę zdrowa. Potem zapomniałam o tym. Na ulicy kichnęłam sobie i nagle podszedł jakiś nieznajomy i powiedział: Gesundheit, co znaczy na zdrowie. Czyli może zdrowie?" T.
 
Odwiedzają ukochaną Bretanię, planują kupno domku letniskowego. Potem jeszcze szybko Alpy.
"Zdarzają się momenty, kiedy zapominamy o wszystkim. Kiedy Tamara odżywa, kiedy zbiera jagody w lesie, patrzy na fruwającego motylka albo obserwuje, jak mrówki dźwigają okruchy bagietki. Życie jest piękne." S.

W maju lekarze obwieszczają tryumfalne zwycięstwo nad nowotworem. 
W sierpniu, po tygodniach nieustannego bólu i tonach tabletek odkrywają nowy guz obok nerki.
Znów zatrzymanie.
Gdzieś obok piąta narkoza w ciągu ośmiu miesiący,  siódma chemioterapia, radioterapia, lekarstwa.

Nieproszone, nieuzasadnione. Niesprawiedliwe?
"Nie wiem, czy będę mogła zrobić ten staż w komisji. Czy wytrzymam po chemio 8 godzin w pracy. A jednocześnie chcę to zrobić wbrew wszystkiemu i wszystkim. Żeby udowodnić temu rakowi, że nie ma miejsca dla niego w moim ciele. Codziennie to powtarzam: odejdź, chorobo, odejdź, raku, to już koniec, chcę normalnie żyć." T.
Choruje jedno z nich, choć cierpią oboje.
Rozłąka. Strach.

Miłość. Miłość. Miłość.
"Jest cały czas przy mnie, oddany całą duszą, całym ciałem. Uważny na każde moje słowo, na każdy gest. Ten mój mąż! Ten mój ukochany, najdroższy mąż! Wczoraj na krótko przytuliliśmy się do siebie na szpitalnym łóżku. Poczułam jego ciepło i moją nieograniczoną miłość do niego, potrzebę bycia tak „pupa przy pupie”. Zasnąć w jego objęciach. Tak lubię jego zapach." T.  

"Ostatnio, kiedy musieliśmy czekać pół godziny przed gabinetem doktora, Tamara mówiła, że nie wytrzyma, że nie może tak długo siedzieć na niewygodnych krzesłach, że wraca do domu. W końcu położyła mi głowę na kolanach. Było jej zupełnie obojętne, co myśleli lekarze, pielęgniarki i pacjenci. Taka chuda. Taka słaba. Taka dzielna." S.

Guz przy nerce nie oparł się ani operacji, ani kolejnym kombinacjom leków.
Pod koniec listopada ma już wielkość 12centymetrów.
Lekarz  uświadamia Svena, że nie widzi żadnych szans na wyleczenie i sugeruje odstawienie leków.
Tamara uparciucha, sprzeciwia się jednak bierności i decyduje się na najbardziej agresywną formę chemioterapii. 


Przypominając sobie tamte dni Sven wraca do momentu, gdy doktor powiadomił go, że Tam musi zostać w szpitalu. 
Do końca.
Najbardziej uderzająca była dla niego myśl, że oto wyjechali z domu z nadzieją na ratunek - tymczasem nigdy do niego już razem nie wrócą.
 
W ostatnim wpisie w swoim pamiętniku Tamarka zanotowała
"Modlę się o cud".
Zapytana przez przyjaciółkę, czy obwinia Stwórcę za to, co jej się przytrafiło odpowiedziała, że nie chce Go do tego mieszać.

Tamara zmarła 2 grudnia 2000 roku. 
Niespełna rok po pierwszej diagnozie.
Odeszła w trakcie snu, trzymana za rękę przez ukochanego.
W swoim testamencie skupiła się głownie na nim

"Jeśli czytasz to, Svenku, to znaczy, że nie żyję. Wiesz, że kocham Cię ponad życie i jesteś najlepszą częścią mojej krótkiej egzystencji. Myślałam, że dożyjemy razem sędziwych lat i jako dziadek i babcia będziemy chodzić na poranne seanse do kina. Kurczę, będzie mi tego brakowało, tam gdzie będę. A może kiedyś się jeszcze spotkamy, w niebie? w innym życiu? Chciałabym, żebyś założył nową rodzinę, miał dzieci. Będę się z tego cieszyła" T.
Kilkanaście godzin po śmierci Tam, Sven kupił choinkę, do której bombki pod koniec listopada wybrała jeszcze jego żona.
Zapytany przez przyjaciół czy planuje wyprowadzkę z brukselskiego mieszkania, odpowiedział, że nie, bo tu czuje Jej obecność. I tu jest ICH miejsce.

"Na początku nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy mieszkać - w Polsce, Niemczech czy we Francji... - ale mieliśmy pewność, że gdziekolwiek się znajdziemy razem, wszystko nam się uda. Po śmierci Tamary otworzyła się przede mną wolność - mogę mieszkać, gdzie chcę, podejmować dowolne decyzje. Nie chciałem takiej wolności." S.
W pożegnalnych słowach do żony powiedział:

"Jesteś moim słońcem. Moją drugą połową. Staliśmy się dwiema połówkami jednej całości. Obiecałem ci, że nie opuszczę cię aż do śmierci. Czuję, że nie opuszczę cię i po niej" S.
 ___________________________________________________________________________________

Więcej o Tamarze Zwierzyńskiej Matzke i jej mężu Svenie Matzke można dowiedzieć się z książki "Czasami wołam w niebo" oraz z filmu dokumentalnego "Historia Tamary i Svena"

źródło: Agencja Gazeta

0 komentarze :