G. i Teściowa

A. wziął ślub na początku studiów medycznych.
Pozytywny wynik testu ciążowego uściślił dalsze matrymonialne plany młodej pary.

Tuż po absolutorium dzieci była już trójka.
Przydługie stażowe dyżury pomagały niepozagryzać się
z coraz mocniej obcą kobietą w roli żony.

Kilka miesięcy później na sali sądowej 
odwołano
fikcyjne od zawsze małżeństwo. 

W szpitalu A. poznał młodziutką pielegniarkę G.
Zakochali się i podczas wakacyjnego wypadu poczęli P.
w rozklekotanym polonezie.

Drugi ślub - pierwsza miłość?

Życie skutecznie utrudniała im eksżona.
Kosmiczne alimenty, nieustające procesy, najazdy z awanturami.

Prawdziwym utrapieniem okazała się jednak dość stereotypowo -
teściowa.

T. nigdy nie zaakceptowała w swojej rodzinie rozwodu
ani tym bardziej mezaliansu syna z sanitariuszka.

T. poznaję w dniu babci. 
Każe mi zająć dowolne miejsce w salonie.
Niefortunnie wybieram ulubione krzesło gospodyni.
Spogląda na mnie zgorszona i kręcąc głową rzuca:
"Rozsiadła się na moim miejscu. No pewnie, będę stała".

O T. słyszałam już wiele.

O tym, że kilka lat temu A. zorganizował przeprowadzkę matki do ZG.
Miało to ułatwić opiekę nad staruszką.
Z jej dotychczasowego domu trzeba było wywieźć trzy przyczepy -
pełne zakurzonych dywanów, 

pordzewiałego złomu, 
mebli z oderwanymi drzwiczkami, 
butów bez pary i 
nadtłuczonych szkieł. 
Babuszka do dziś wypomina, wszystkie skarby jakie jej syn wyprzedał z rodzinnych zbiorów.
To, jak bardzo się na nich dorobił.

O tym, że w wykupionym dla niej mieszkaniu spółdzielczym latami nie pozwala nic zmieniać.
Koleżankom pokazuje w jak trudnych warunkach każe jej żyć zamożny pierworodny.


O tym, że T. nigdy nie uznała dzieci urodzonych w drugim małżeństwie syna.
Że zabrania mówić do siebie "babciu", a urodzinowe kartki dla wnucząt podpisuje samym imieniem.
Że synową nazywa "ta pani".

O tym, że od czasu do czasu, podczas przechadzki w centrum miasta słabnie i wzywa karetkę.
Ratownikom opowiada o wyrodnym potomku - lekarzu nieczułym na losy schorowanej matki.
Do etykietki dołącza  jego dane, miejsce pracy.
Potem ozdrowiała - spacerkiem wraca do domu.
Zdarza się, że na pomoc wzywa pracowników opieki społecznej.

O tym, że T. szczególnie lubi okres świąteczny.
Uparcie nie przyjmuje zaproszenia przez kilka tygodni.
Potem zjawia się w ostatniej chwili,
nie próbuje żadnej potrawy z obawy przed otruciem, 
ceremonialnie milczy 
a w środku wieczerzy nagle każe się odwieźć do domu.
Rok w rok ten sam schemat.

O tym, że co kilka tygodni dzwoni do syna i prosi go żeby z nią zamieszkał.
Żeby zostawił tych 
obcych ludzi.

G. trzyma się dzielnie, cierpliwie.
Jeden jedyny raz mówi, że gdyby  kiedyś wiedziała jaki los zgotuje jej teściowa -
to nigdy nie wzięłaby tamtego ślubu z A. 

Że naprawdę, naprawdę - zamiast niego i dzieci wolałaby
spokój.

Przeprasza później
uspokojona pigułkami.

G. przy pierwszym spotkaniu mówi mi:

"M., będę dobrą teściową"
Tłumaczy, że ona wie, jak to jest być
ofiarą i wrogiem.


Niecały rok (kurtuazji, uśmiechów i starań) później 
G. nie używa już mojego imienia.
Mówi o mnie (ceremonialnie nie do mnie)
"ta księżniczka".

Trzaska drzwiami, unosi głos, że

nigdy nie zaakceptuje
takiej synowej

0 komentarze :

M. i J - rozwód cz. 1

"Dwoje ludzi związanych wspólnym mieszkaniem, mieszkających pod wspólnym dachem, już nic do siebie nie czujący, czasem nienawidzący się, jedno drugie utopiłoby w łyżce wody. Właściwie wciąż nie wiadomo, dlaczego jeszcze mieszkają ze sobą, jeżeli ich nic już od dawna nie łączy, a wszystko dzieli. To już tysiąc razy lepiej mieszkać osobno i nie czuć na sobie wzroku pełnego pogardy, lekceważenia. To już lepiej starzeć się, chorować, cierpieć samotnie, niż wtedy, gdy ktoś na to patrzy z satysfakcją, bezlitośnie albo obojętnie.

A więc nie małżeństwo za wszelką cenę, ale miłość za wszelką cenę."
Ksiądz Mieczysław Maliński


Podstarzała S. toczy się mozolnie pociągiem do domu.
Poliestrowe siaty dyndają koło parcianej torby podróżnej.
Tłok, ścisk, upał.

 Dostrzega ją młody M. Proponuje pomoc, wyswobadza z ciężarów.
Spontanicznie wysiada przedwcześnie na jej stacji docelowej, rezygnując z własnych planów.
Odprowadza oczarowaną kobietę do domu.
 

Poznaje jej córkę J.
Silną, zdecydowaną, pewną siebie.
M. zakochuje się od razu.
Ona jest nieprzekonana – jakiś taki chudy, niski, wątły.
Wiele lat później powie, że to na życzenie matki przyjęła jego zaloty.
Że to była WINA S.

Szybka przeprowadzka M. i szybki ślub.
Na zdjęciach J. z zaciśniętymi wargami i uśmiechnięty M.
Proza życia, kolej rzeczy.
Prlowskie mieszkanie, dzieci.
M. zapracowuje się na etacie mechanika, dodatkowo pomaga na roli teściów i wyjeżdża okazjonalnie na dorobek do Niemiec.
J. konsekwentnie jest chłodna, zdystansowana, niezadowolona.
Mamrocze pod nosem o nieudanym życiu, zmarnowanych szansach.


Z czasem przenoszą się do dwóch osobnych pokoi.
Oddzielne wydatki, odrębne plany.
Nawet wigilie odsunięty M. obchodzi sam, obok rodziny.
I zaczyna pić, coraz więcej i więcej.
J. prowokuje kolejne awantury i nastawia przeciwko niemu dzieci.
 

Wreszcie tuż przed dwudziestą rocznicą ślubu,
gdy najmłodsza z córek kończy szkołę –
J. zakłada sprawę rozwodową.
Koniec
małżeństwa?


J. ma wreszcie to czego chciała zawsze,
wolność, święty spokój.
Samolubna egocentryczka 
w wieży blokowiska
opowiada wnukom o znienawidzonym dziadku.

M. wyjeżdża z miasta. 
Mimo starań - nie odzyskuje dobrego kontaktu z dziećmi.
Wchodzi w nowy związek.
Ciepła, rodzinna, życzliwa, pogodna N. 

Tworzą dom, który kojarzył mi się zawsze z zapachem ciasta, smakiem pieczeni, szklankami w metalowych koszyczkach.

N. kochała go,
nawet wtedy, gdy M. mawiał, że jego rodzina jest gdzie indziej.


I teraz 
pięćdziesiąt lat po ślubie z J.
gdy w każdą rocznicę
M. telefonuje do byłej żony.
Milcząc w słuchawkę, ukradkiem ocierając
łzy.








2 komentarze :

Bez dzieci

Wpadam do sąsiadki w kwestiach hydraulicznych.
Sześćdziesięciolatka karmi akurat zupą kilkuletnią wnuczkę.
Rozmawiamy chwilę, a z każdą wiosłowaną łyżką - mała kręci się na krzesełku coraz intensywniej. W końcu potrąca rozemocjonowanym łokciem ceramiczną miskę i trochę bulionu rozlewa się po kolanach babci.
Kobieta niemal jednocześnie uderza dziewczynkę po dłoniach i wydaje z siebie piskliwy wrzask.

Zaskoczona i zażenowana milknę, po czym spokojnie proszę żeby nie biła małej.
Starucha z żabim wyrazem twarzy kpiarsko odpowiada:

Zobaczy pani jak będzie miała pani swoje dzieci!

Hipermarket. Trzymam na omdlewających rękach przeładowany koszyk.
(Trzeba było wziąć kosz).
Podekscytowana kolejka pośpiechu. 
Podminowani klienci rzucają podszepty w stronę wkulonej pod taśmę kasjerki.
Że niekompetentna sierota, czy coś...
Obok mnie (na oko) pięciolatek z mamą.
Chce iść obejrzeć sanie coca-colowego Mikołaja w holu. 
Podtupuje, marudzi, stęka. 
Mama posapuje, że nie, bo nie, bo do domu, bo wieczór.
Jesteś niegrzeczny. Nie. Nie teraz. 
Mówiłam żebyś się zachowywał. 
Powiem tacie jaki byłeś niegrzeczny. 
Dlaczego musisz być taki niegrzeczny?
Robi mi się słabo od tych powtórzeń, więc z uśmiechem delikatnie sugeruję, 
że  nie jest niegrzeczny, 
tylko po prostu ma w tej chwili ochotę robić coś ciekawszego.
Że sama bym zobaczyła z chęcią te sanie.
Utyrana i  sfrustrowana mama, nawet nie patrząc na mnie kręci głową rzuca:

Pani to chyba nie ma dzieci!

K. ma gorączkę. 
39,8 stopnia Celsjusza w szesnastomiesięcznym chłopcu leżącym bezwładnie na dywanie.
Przechodzi w żłobku wszystkie choroby, na które nie ma przewidzianego urlopu jego zapracowana mama.
Dzwonię do niej z prośbą o zabranie malucha do domu.
(Przeważnie nie odbiera)
Rozmawiamy moment.
Chce wiedzieć czy poza gorączką coś się jeszcze dzieje.
Czy to TYLKO temperatura?
Nieprofesjonalnie pytam, czy uważa, że to mało?
Przyjeżdża po dwóch i pół godzinie. 
Z uśmiechem, wyluzowana.
W czym w ogóle problem, o co zamieszanie?
To pewnie wychodzą zęby.
Albo uczulenie na wczorajszą gruszkę.
A może dawałyśmy mu za mało wody?
Chwyta wiotkie, rozpalone ciało synka i ze przesłodzoną troską w głosie mówi:

Oj, widać, że Pani nie ma swoich dzieci!

źródło: www.kaszkazmlekiem.com


11 komentarze :

Ja. i związki na odległość

Nie wierzę w związki na przekór kilometrom.
Nie da się, po prostu się nie da - budować bliskość dystansem.

Na odległość - to można dziecko adoptować z Afryki.

Zakochałam się w życiu kilka razy.
Rzadziej niż dzisiejsza, przeciętna nastolatka
i częściej - niż bym sobie tego idealistycznie życzyła.


Przez dłuższy czas  patrzyłam na chłopaków z miną "o co tyle hałasu?".
Koleżanki przeżywały orgazmy urojone ocierając się na gimnazjalnym korytarzu o pryszczatych wybranków.
Słały smsowe deklaracje "na zawsze i na wieczność", stawały się fankami amatorskiej piłki na jeszcze bardziej amatorskim osiedlowym boisku. 
Chichotały, wzdychały, obrażały się. 
Czasem nawet zahaczały podczas szkolnych dyskotek o trzecią bazę.
Ja czytałam, pisałam i z kpiarskim uśmiechem pielęgnowałam w sobie dumne poczucie, że jestem ponad to wszystko.

Do czasu.
Aż wpakowałam się w totalny banał - 
wakacje, hormony, zakochanie.
I jako fanka łzawych wyzwań, do banału dorzuciłam jeszcze siedmiuset kilometrową odległość.

Myśleliśmy, że nam się uda.
Że zagniemy czasoprzestrzeń i że obnażymy stereotypy.
Szło całkiem nieźle.
Bo chcieliśmy. Naprawdę siebie chcieliśmy.

Utrzymaliśmy się na powierzchni ponad trzy lata.
Kursując przez całą Polskę koleją, pocztą, telekomunikacją.
Przełomowe były dwa wydarzenia -

blondynka, która całowała lepiej ode mnie
i brak Twojego nazwiska na liście przyjętych na uczelnię
"oddaloną"
zaledwie kilkadziesiąt kilometrów ode mnie.
Poryczeliśmy, ale unieśliśmy i to.

Nie miałam możliwości 
na odległość
wychwycić momentu, w którym zacząłeś się 
oddalać.
 
Chciałabym powiedzieć, że byliśmy zbyt młodzi.
Że przerosły nas 
oczekiwania, nadzieje, pragnienia.
Że to nie było to - To.

Że nie chodziło o ciszę w mieszkaniu, pustą dłoń, chłodne miejsce na łózku obok.
Że nie chodziło o jeden talerz na stole, o jeden ręcznik w łazience. 
O emocje, które czasem nie chciały czekać do odświętnego spotkania, które nie mieściły się w telefoniczną rozmowę.
Że nie dobił nas banalnie -
związek na odległość.

Rozgorzkniło mnie tamto rozstanie.
Oj jak zagorzale deklarowałam, że teraz już wiem, że teraz już nigdy...
Że się nie da, że nie można,
że na nic, że bez sensu
ta naiwna wiara
i te bezcelowe wysiłki
przy kilometrażu

Bóg jest Bogiem, 
bo zawsze ma rację
gdy protekcjonalnie pstryka mi prawdą w nos
i sprowadza  z moich egocentrycznych wyżyn
na ziemię ?

Zakochałam się.
Mam nadzieję, że ostatni raz.

Gdy dzwonię że chcę Go tu widzieć TERAZ
nawet jeśli rzuci wszystko i popędzi na dworzec
dotrze tu najwcześniej za pięć godzin.

Jak już minie foch, chcica, potrzeba.

Wciąż uważam, że to trochę lipa
i raczej nie wierzę w związki na odległość.

Tylko co poradzę, że tak mocno wierzę w Niego?

2 komentarze :

Tamara i Sven Matzke

 Francuski akademik.
Uwagę Svena zwraca piosenka dochodząca z jednego z pokoi.
Chłopak nie rozumie po polsku ani słowa, ale jak powie wiele lat później - urzekła go siła życia, bijąca z głosu śpiewającej dziewczyny.

Wkrótce zapoznają się na próbie studenckiego teatru.
Dostają rolę małżeństwa.

Kilka miesięcy później, dwudziestoczteroletni Sven rusza w swoją pierwszą podróż do Polski.
Do Tamary.
Między Berlinem a Rzepinem zapisuje w pamiętniku słowa: "Znalazłem moją dziewczynę, moją kobietę, moją żonę".

Tę trasę będzie pokonywał regularnie, co dwa- trzy tygodnie.
Na przekór pesymistycznym przestrogom znajomych o odległości i barierze językowej.
 "Tego się nie da powiedzieć, co dawała mi Tamara... ale to jest chyba szczęście, kiedy człowiek nie szuka szczęścia gdzie indziej." S.
Ślub cywilny w Niemczech, ślub kościelny w (mojej) Zielonej Górze.
Weekend poślubny nad jeziorem. 
Najpiękniejsze dni w ich życiu.

Kiedy poznaję bliżej Tamarę, zaczynam rozumieć niezwykłą fascynację Svena.
Determinacja, ochota, apetyt.
Trzeba było stopować jej zapał, bo inaczej zaplanowałaby wizytę w pięciu krajach w ciągu jednych wakacji.
"Biegnę z głową zwieszoną w dół, nic nie istnieje, tylko ja i moje kłopoty. Jakiś człowiek krzyczy do słuchawki, że nie zrobiłam tego czy tamtego, inny próbuje zainteresować mnie swoją historią. Nie mam czasu. Nie mam czasu. Boże, kiedy ja odpocznę?" T.
Energiczna, ambitna dziennikarka. 
Reporterka TVP i TVN.
Uroda i świetna dykcja. Znajomi mówili, że powinna spróbować swoich sił jako prezenterka, ale z uśmiechem odpowiadała, że to tylko zepsułoby jej charakter.
Marzyła o  wsi, ogrodzie, dzieciach, zwierzętach i książkach.
Asystentka reżysera serialu dokumentalnego "Szpital dzieciątka Jezus", którego bohaterami byli pacjenci i lekarze jednego z warszawskich szpitali klinicznych.
"Przychodzę do domu, siadam, wpatruję się w ścianę i rozmyślam o ludziach, których spotkałam. Widzę ich twarze, ich łzy i bezgłośną prośbę o pomoc. Jana, któremu kwas wypalił oczy. Stefana, któremu rak zabrał pół twarzy. Marka, który przestał wierzyć w lekarzy. Małą Anię, która ma raka kości i czeka na amputację nogi. Na potrzeby filmu spisuję ich historie, jedną po drugiej, są ich dziesiątki. Mam wrażenie, że historie opowiedziane zaczynają żyć własnym życiem, nie należą już do jednej osoby, stają się własnością moją, naszą" T.
Pięciomiesięczny staż Svena w Parlamencie Europejskim daje okazję na wyprowadzkę młodego małżeństwa za granicę.
Tamara ma szansę na odpoczynek od szpitala, raka, cierpienia.


Jak się niestety okazuje - nie na długo.

We wrześniowej Brukseli nasilają się dokuczające od jakiegoś czasu bóle brzucha.
Przedłużająca się diagnoza przynosi odpowiedź - nowotwór.
"W głowie kotłują się pytania. Co to wszystko oznacza? Przecież zarządziłam, że ma być lepiej, że ma być kolorowo i szczęśliwie. I z happy endem, jak w amerykańskich serialach dla dzieci. (…) Wytrzymam, powtarzam bezładnie, wytrzymam, a potem tylko ta przyszłość, którą sama sobie obmyśliłam" T.
Rozpoczyna się walka z chorobą.
A przede wszystkim - walka o siebie.
Czas poszukiwań i nauki. Upartej wiary, ze wciąż tyle jest do zrobienia.
Do przeżycia.
Kursy językowe między chemioterapiami. 
Plan pracy przy nowym dokumencie o Centrum Zdrowia Dziecka.
Setki pokrzepiających, optymistycznych maili wymienianych z przyjaciółmi i rodziną.
Zachwyt nad światem.
"Dzisiaj słońce ocknęło ludzi z marazmu, zaczęli patrzeć na siebie nawzajem, na otoczenie. Szłam ulicami i byłam szczęśliwa, że jest ziemia, są ludzie i piękne brukselskie domy. Nawet zapomniałam o tym, że idę do szpitala na pobranie krwi" T.
Tami mawia, że jest szczęśliwa, mimo tego, że wie - jak bardzo jest chora.
Grudzień. Sylwester. Kilka dni po operacji histeroktomii.
Z jednej strony ból po utraconym macierzyństwie.
Czwórka rudzielców w okularach, której się nie doczekają.
Z drugiej strony - nadzieja, szansa...
"Tamara dobrze wygląda. Je, rozmawia, żyje. Kiedy ludzie zaczynają tańczyć, siada wygodnie na łóżku Jagody. Stąd obserwuje zabawę. Ktoś zawsze z nią rozmawia. Potem nie wytrzymuje i także zaczyna tańczyć. Waham się pomiędzy troską, czy to nie za duży wysiłek, i radością, że Tam tańczy, jest wśród ludzi, żyje. Wszyscy czują, że są świadkami małego cudu. W pewnym momencie grają I will survive, Tamara tańczy i śpiewa: przeżyję." S.
W styczniu dobiega końca staż Stevena. Wracać do Polski?
Kondycja rodzimej służby zdrowia ułatwia decyzję o pozostaniu w Brukseli. 
Z dala od rodziny, w nieswoim łóżku.

W lutym - Tam zaopatruje się w pierwszą perukę. Śmieje się, że w końcu nie będzie wyglądać jak robak. Robak.
Podczas zdmuchiwania świeczek na urodzinowym torcie Sven ma tylko jedno życzenie - zdrowie. Dla Niej.

Nie zwalniają tempa. Zwiedzają Francję. 
Uczą się angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego.
Tam próbuje pisać artykuły do gazet.


"Czasami ludzie myślą, że leżę w łóżku i nic nie mogę robić, ale tak nie jest. Żyję jak przedtem, z krótkimi przerwami na chemioterapię, po której kilka dni jestem zmęczona. Zostały mi jeszcze dwie chemioterapie i potem zacznę szukać jakiegoś zajęcia, choć pewnie nie będę mogła pracować w szalonym tempie dziennikarskim. Mam już propozycję współpracy od l programu TVP (jakaś emisja o Unii Europejskiej). Na razie jednak trzeba czekać i żyć, jakby tej choroby w ogóle nie było." T
Podczas wizyty w Polsce, pukają do Domu Dziecka.
Rozpoczynają formalności związane z adopcją.
Tami chwyta się każdej dobrej myśli i mocno tuli ją do siebie

"Takie dziwne zdarzenie ostatnio w Niemczech. Prosiłam Boga, żeby dał mi jakiś znak, czy będę żyła, czy będę zdrowa. Potem zapomniałam o tym. Na ulicy kichnęłam sobie i nagle podszedł jakiś nieznajomy i powiedział: Gesundheit, co znaczy na zdrowie. Czyli może zdrowie?" T.
 
Odwiedzają ukochaną Bretanię, planują kupno domku letniskowego. Potem jeszcze szybko Alpy.
"Zdarzają się momenty, kiedy zapominamy o wszystkim. Kiedy Tamara odżywa, kiedy zbiera jagody w lesie, patrzy na fruwającego motylka albo obserwuje, jak mrówki dźwigają okruchy bagietki. Życie jest piękne." S.

W maju lekarze obwieszczają tryumfalne zwycięstwo nad nowotworem. 
W sierpniu, po tygodniach nieustannego bólu i tonach tabletek odkrywają nowy guz obok nerki.
Znów zatrzymanie.
Gdzieś obok piąta narkoza w ciągu ośmiu miesiący,  siódma chemioterapia, radioterapia, lekarstwa.

Nieproszone, nieuzasadnione. Niesprawiedliwe?
"Nie wiem, czy będę mogła zrobić ten staż w komisji. Czy wytrzymam po chemio 8 godzin w pracy. A jednocześnie chcę to zrobić wbrew wszystkiemu i wszystkim. Żeby udowodnić temu rakowi, że nie ma miejsca dla niego w moim ciele. Codziennie to powtarzam: odejdź, chorobo, odejdź, raku, to już koniec, chcę normalnie żyć." T.
Choruje jedno z nich, choć cierpią oboje.
Rozłąka. Strach.

Miłość. Miłość. Miłość.
"Jest cały czas przy mnie, oddany całą duszą, całym ciałem. Uważny na każde moje słowo, na każdy gest. Ten mój mąż! Ten mój ukochany, najdroższy mąż! Wczoraj na krótko przytuliliśmy się do siebie na szpitalnym łóżku. Poczułam jego ciepło i moją nieograniczoną miłość do niego, potrzebę bycia tak „pupa przy pupie”. Zasnąć w jego objęciach. Tak lubię jego zapach." T.  

"Ostatnio, kiedy musieliśmy czekać pół godziny przed gabinetem doktora, Tamara mówiła, że nie wytrzyma, że nie może tak długo siedzieć na niewygodnych krzesłach, że wraca do domu. W końcu położyła mi głowę na kolanach. Było jej zupełnie obojętne, co myśleli lekarze, pielęgniarki i pacjenci. Taka chuda. Taka słaba. Taka dzielna." S.

Guz przy nerce nie oparł się ani operacji, ani kolejnym kombinacjom leków.
Pod koniec listopada ma już wielkość 12centymetrów.
Lekarz  uświadamia Svena, że nie widzi żadnych szans na wyleczenie i sugeruje odstawienie leków.
Tamara uparciucha, sprzeciwia się jednak bierności i decyduje się na najbardziej agresywną formę chemioterapii. 


Przypominając sobie tamte dni Sven wraca do momentu, gdy doktor powiadomił go, że Tam musi zostać w szpitalu. 
Do końca.
Najbardziej uderzająca była dla niego myśl, że oto wyjechali z domu z nadzieją na ratunek - tymczasem nigdy do niego już razem nie wrócą.
 
W ostatnim wpisie w swoim pamiętniku Tamarka zanotowała
"Modlę się o cud".
Zapytana przez przyjaciółkę, czy obwinia Stwórcę za to, co jej się przytrafiło odpowiedziała, że nie chce Go do tego mieszać.

Tamara zmarła 2 grudnia 2000 roku. 
Niespełna rok po pierwszej diagnozie.
Odeszła w trakcie snu, trzymana za rękę przez ukochanego.
W swoim testamencie skupiła się głownie na nim

"Jeśli czytasz to, Svenku, to znaczy, że nie żyję. Wiesz, że kocham Cię ponad życie i jesteś najlepszą częścią mojej krótkiej egzystencji. Myślałam, że dożyjemy razem sędziwych lat i jako dziadek i babcia będziemy chodzić na poranne seanse do kina. Kurczę, będzie mi tego brakowało, tam gdzie będę. A może kiedyś się jeszcze spotkamy, w niebie? w innym życiu? Chciałabym, żebyś założył nową rodzinę, miał dzieci. Będę się z tego cieszyła" T.
Kilkanaście godzin po śmierci Tam, Sven kupił choinkę, do której bombki pod koniec listopada wybrała jeszcze jego żona.
Zapytany przez przyjaciół czy planuje wyprowadzkę z brukselskiego mieszkania, odpowiedział, że nie, bo tu czuje Jej obecność. I tu jest ICH miejsce.

"Na początku nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy mieszkać - w Polsce, Niemczech czy we Francji... - ale mieliśmy pewność, że gdziekolwiek się znajdziemy razem, wszystko nam się uda. Po śmierci Tamary otworzyła się przede mną wolność - mogę mieszkać, gdzie chcę, podejmować dowolne decyzje. Nie chciałem takiej wolności." S.
W pożegnalnych słowach do żony powiedział:

"Jesteś moim słońcem. Moją drugą połową. Staliśmy się dwiema połówkami jednej całości. Obiecałem ci, że nie opuszczę cię aż do śmierci. Czuję, że nie opuszczę cię i po niej" S.
 ___________________________________________________________________________________

Więcej o Tamarze Zwierzyńskiej Matzke i jej mężu Svenie Matzke można dowiedzieć się z książki "Czasami wołam w niebo" oraz z filmu dokumentalnego "Historia Tamary i Svena"

źródło: Agencja Gazeta

0 komentarze :