Dzieciaki z najtrudniejszych środowisk mojego miasta,
wszy, dysleksje i wiele, wiele (bez)nadziei.
Zakochałam się w podopiecznych i ryczałam jak bóbr,
gdy przy pożegnaniu śpiewali mi:
"więc chodź pomaluj nasz świat, na żółto i na niebiesko".
Marzenia o pracy w tym miejscu
rozwiały realia towarzyszące budżetówkom -
tłumy wykwalifikowanych pedagogów, niż demograficzny i totalny brak znajomości.
Jakiś czas później dostałam się do żłobka i zostałam,
bo umowa, bo pensja,
bo okazało się, że umiem pokochać naprawdę wiele rzeczy.
Z zamiarem odejścia stamtąd nosiłam się już rok temu.
Wiele kwestii mnie zastanawiało, niepokoiło, zniechęcało.
Dostałam wtedy inną, ciekawą propozycję,
ale przy dniu próbnym w nowym miejscu nie poczułam TEGO czegoś,
więc zostałam.
O cały kolejny rok za długo.
Miesiąc temu znów pojawiła się szansa na nowe.
Niania dla dwójki dzieci.
Willa za miastem. Kilkaset pracowników. Marmury i złocenia w WC. Gosposia, ogrodnik, szofer.
Umowa na czas nieokreślony, zwrot kosztów dojazdów, zachwycające wynagrodzenie, bonusowe wczasy na Teneryfie.
Przesympatyczni, zachwalający mnie pracodawcy.
Po dniu próbnym znów intuicyjnie nie czułam się przekonana w 100%,
ale potrzeba zmiany była silniejsza.
Posprawdzałam wszystko, poradziłam się bliskich
i nie przedłużyłam kończącej się umowy w żłobku.
Zaczynam. Pierwszy dzień, drugi dzień.
Niby wszystko ok.
Staram się, mocno angażuję, bardzo chcę.
Dla siebie i dla nich.
Dzieciaki mnie kupują;
nieśmiałek się tuli - niejadek pałaszuje śniadanie.
Po trzecim dniu szefowa wysyła mi sms,
że mają jakieś problemy osobiste i że mam nazajutrz wolne.
Wolne mam też pojutrze i po-pojutrze.
Po tygodniu moich usilnych dopytywań pani dzwoni i mówi,
że nic z tego chyba nie będzie,
że nie umiem się na nich odpowiednio otworzyć.
Biorąc pod uwagę moją spontaniczność, gadulstwo i łatwość w kontaktach z ludźmi
pozostaje smutno- gorzko rozbawiona argumentacją.
Pytam tylko czy zdają sobie sprawę,
że z powodu naszej umowy zrezygnowałam z dotychczasowego źródła utrzymania.
Kobieta zarzeka się, że uregulują należność za moją dotychczasową pracę (czego nie zrobili do dziś)
i mówi że jest jej przykro.
Ale tak naprawdę, naprawdę przykro jest mi.
Ryczę na tyle głośno, że boję się,
że za chwilę do drzwi zapuka sąsiadka z paczką chusteczek.
Przeklinam syf w który się wpakowałam.
I znów wyję.
Następnego dnia, w czwartek - drukuję 17 CV i ruszam w miasto.
Szansę na znalezienie pracy w branży opiekuńczo-edukacyjnej, w połowie września są znikome,
ale nie umiem usiedzieć, czekać.
Przedzieram się przez sfrustrowane, znudzone sekretarki,
a później dzwonię do mojego chłopaka i mówię,
że chyba się z tym wszystkim pogodziłam.
Że wszystko się ułoży.
W poniedziałkowy ranek budzi mnie telefon dyrektora jednej z zielonogórskich podstawówek.
Zaprasza mnie na rozmowę kwalifikacyjną.
Cztery godziny później dostaję posadę wychowawcy świetlicy i socjoterapeuty.
Wszystko może być bez sensu, ale nic nie jest bez znaczenia.
Impossible is nothing.
0 komentarze :