J. i cud

J. został poczęty
dokładnie w noc poślubną A. i M. 

Maleńka zygota wielkiej miłości.

Od czwartego tygodnia 
ciążę prowadził prywatny ginekolog.
Wizyty kontrolne co dwa tygodnie przez 9 miesięcy.

Luty, 
piątkowy poranek, 
trzy dni do planowanego porodu.
Standardowe badanie KTG -
pielęgniarka zauważa w zapisie jakąś nieprawidłowość.
Jej uwaga spotyka się ze złością lekarza,
który przemęczony kończy właśnie nocny dyżur.
Podirytowany mężczyzna uznaje, 
że wszystko jest w porządku 
i odsyła A. na oddział, 
gdzie jeszcze kilkukrotnie powtarzane jest badanie.
Kolejni doktorzy nie dostrzegają w wynikach 
nic niepokojącego.

Noc na ginekologii, sąsiedztwo położnictwa.
Krzyki jak z horrorów.
Wycieńczona A. modli się, 
o krótszy i mniej bolesny poród od tych, 
w które się przez kilkanaście godzin wsłuchuje.

Sobota rano. 
Długa kolejka do dyżurującego w weekend lekarza.
Poprawne USG, brak rozwarcia - 
wypis do domu.

Niedziela wieczór.
M. ogląda mecz, 
leżąca już w łóżku A. 
czuje ciepło rozlewające się po prześcieradle.
Spodziewa się wód płodowych, widzi krew. 
M. reaguje błyskawicznie.
Wsuwa między nogi żony ręcznik, 
prowadzi ją do samochodu.

Zima, śnieg, lód, ciemność.
Przerażenie tak wielkie,
że trzęsąca się A. niemal uderza głową o sufit auta. 
Trasę na kwadrans pokonują w kilka minut.
Zaskakująco droga jest pusta, 
a wszystkie światła zielone.

W szpitalu, z izby przyjęć 
małżonkowie zostają odesłani na oddział.
Nie działa winda, 
więc A. z krwotokiem pokonuje schody pieszo.

Przebudzona lekarka przeprowadza szybkie badanie.
Łożysko odkleiło się od macicy przedwcześnie
pozbawiając tym samym dziecko tlenu.
A. jest natychmiast zabierana na salę operacyjną, 
zakładają jej maskę tlenową.
Dziewczyna słyszy jeszcze słowa anestezjologa, 
że mogą zaczynać.
Próbuje zaprotestować,
ale w tej samej chwili zasypia.

W akcie urodzenia Jasia widnieje godzina 23:30,
ale M. wspomina, że słyszał Go już chwile wcześniej.

Kilka minut później dzwoni do mnie,
zdezorientowany, przerażony.
Mówi, że jest Jasiu, że się urodził, 
tylko nie wiadomo co z A.
Uspokajam go, ale chwilę później sama, rozemocjonowana wybucham płaczem.

Po północy dostaję MMS - 
nasz Johnny Wymarzony w inkubatorze.
Piszę do Niego list.
O tym jaka jestem dumna i jak na niego czekaliśmy.
Trzymam go do dziś -
tusz długopisu nieco blaknie, 
ale mam nadzieję, że adresat 
będzie mógł go kiedyś sam przeczytać.

Następnego dnia lekarka mówi A. i M., 
że takie porody pamięta się przez całe życie, 
że to prawdziwy medyczny sukces.
Spontaniczna decyzja M. by nie czekać na pogotowie -
uratowała życie zarówno jego żonie jak i dziecku.
Przypadek, o którym pani doktor 
będzie opowiadała na szkoleniach.

Dwa tygodnie wcześniej,  w tym szpitalu
to samo powikłanie ciążowe 
dotknęło przebywającą na oddziale kobietę.
Pomimo asysty lekarzy - dziecko nie przeżyło.

Jaś wraca do domu tydzień później,
z plikiem skierowań do specjalistów 
i wysokim ryzykiem różnego rodzaju chorób.
Kolejni lekarze z niedowierzaniem diagnozują, 
że maluch jest zupełnie zdrowy.

A. stawia wiele pytań.
Nie było żadnych klasycznych objawów, 
nie można określić przyczyn.
Ktoś podpowiada, że odklejanie łożyska 
musiało być widoczne już na sobotnim USG,
inni zbywają, że czasem się tak po prostu dzieje.

Patrząc dziś na pięcioletniego Jasia
wciąż mam na to wszystko tylko jedną odpowiedź -
cud,
nasz rozbrykany, uśmiechnięty, rezolutny Cud. 



3 komentarze :

  1. Fajny tekst, łza się w oku zakręciła.
    Pamiętam jak by to było wczoraj.
    "M"

    OdpowiedzUsuń
  2. Wzruszające...
    Lubię tu zaglądać, starannie dobrane słowa, bez zbędnego owijania w bawełnę oddają całość...

    Magdalena

    OdpowiedzUsuń