S. i wesele

S. jest niespełna czterdziestoletnią mamą chrzestną mojego brata.
Od siedemnastu lat - święta w święta,
przynosi nam, dziś już starym koniom, paczuszki z prezentami.

S. kojarzyła mi się zawsze 
z maszyną do szycia, na której wyczarowywała mi sukienki,
ze słodkim sernikiem,
z ciepłem, uśmiechem, urokiem

a także z przejmującą samotnością.

Co prawda był kiedyś jakiś chłopak,
jakiś pierścionek zaręczynowy,
ale przez małą wpadkę
po jednej z suto zakrapianych imprez
biżuteria po babci faceta musiała zmienić właścicielkę
i S. została z niczym.


Lata mijały,
koledzy się żenili,
koleżanki rodziły dzieci.
S. skończyła agroturystykę,
pozostała w rodzinnym domu
i zaczęła prowadzić gospodarstwo rolne swoich rodziców, 

Starsze rodzeństwo patrzyło na nią
z zazdrością i pogardą.
Głośno szydzili -
"stara panna z hektarami".

Nie słyszałam nigdy, żeby S. się skarżyła albo użalała,
nie zaklinała losu,
nie robiła przeznaczeniu wymówek.
Widziałam jednak w jaki sposób patrzy
na pary, na dzieci.

Jak bardzo chce, jak bardzo czeka.

Ks. Twardowski pisał,
że nawet to, czego wydawałoby się, że nie mamy komu dać,
zawsze jest komuś potrzebne.

Na S. czekał J.
Jej rówieśnik, syn sołtysa, też rolnik.
W ubiegłą sobotę wzięli ślub.

Magiczna uroczystość.
Nie ryczę, gdy wchodzą do świątyni
i widzę S. po raz pierwszy tak piękną i spełnioną,
nie chlipię przy obrączkach.
Rozczulają mnie dopiero słowa piosenki 
śpiewanej przez organistę, że czasem

"...pokrętnie płynie czas, spóźnia się szczęście"

Wesele jest szalone i urocze.
Młodzi małżonkowie nikogo nie udają,
jest zatem sala wiejska,
złote balony,

kucharki z koła gospodyń wiejskich,
golonka, kapusta i sałatka jarzynowa,
a nawet rozbrajająca figurka na torcie -
nowożeńcy jadący traktorem.
Uwielbiam ich za ten dystans i szacunek do tego kim są.

S. promienieje radością, której nie mąci
oberwana w tańcu koronka od sukienki za kilka tysięcy
i nieobecność zaproszonego na uroczystość rodzeństwa.

Przed nimi przeprowadzka,
nauka tego jak po wielu latach bycia samemu
zacząć być z kimś,
starania o upragnione maleństwo.

Wątpliwości, chęci, obawy, niepewność 
ale

"... serce wie więcej, przeczuwa szczęście"




1 komentarze :

J. i cud

J. został poczęty
dokładnie w noc poślubną A. i M. 

Maleńka zygota wielkiej miłości.

Od czwartego tygodnia 
ciążę prowadził prywatny ginekolog.
Wizyty kontrolne co dwa tygodnie przez 9 miesięcy.

Luty, 
piątkowy poranek, 
trzy dni do planowanego porodu.
Standardowe badanie KTG -
pielęgniarka zauważa w zapisie jakąś nieprawidłowość.
Jej uwaga spotyka się ze złością lekarza,
który przemęczony kończy właśnie nocny dyżur.
Podirytowany mężczyzna uznaje, 
że wszystko jest w porządku 
i odsyła A. na oddział, 
gdzie jeszcze kilkukrotnie powtarzane jest badanie.
Kolejni doktorzy nie dostrzegają w wynikach 
nic niepokojącego.

Noc na ginekologii, sąsiedztwo położnictwa.
Krzyki jak z horrorów.
Wycieńczona A. modli się, 
o krótszy i mniej bolesny poród od tych, 
w które się przez kilkanaście godzin wsłuchuje.

Sobota rano. 
Długa kolejka do dyżurującego w weekend lekarza.
Poprawne USG, brak rozwarcia - 
wypis do domu.

Niedziela wieczór.
M. ogląda mecz, 
leżąca już w łóżku A. 
czuje ciepło rozlewające się po prześcieradle.
Spodziewa się wód płodowych, widzi krew. 
M. reaguje błyskawicznie.
Wsuwa między nogi żony ręcznik, 
prowadzi ją do samochodu.

Zima, śnieg, lód, ciemność.
Przerażenie tak wielkie,
że trzęsąca się A. niemal uderza głową o sufit auta. 
Trasę na kwadrans pokonują w kilka minut.
Zaskakująco droga jest pusta, 
a wszystkie światła zielone.

W szpitalu, z izby przyjęć 
małżonkowie zostają odesłani na oddział.
Nie działa winda, 
więc A. z krwotokiem pokonuje schody pieszo.

Przebudzona lekarka przeprowadza szybkie badanie.
Łożysko odkleiło się od macicy przedwcześnie
pozbawiając tym samym dziecko tlenu.
A. jest natychmiast zabierana na salę operacyjną, 
zakładają jej maskę tlenową.
Dziewczyna słyszy jeszcze słowa anestezjologa, 
że mogą zaczynać.
Próbuje zaprotestować,
ale w tej samej chwili zasypia.

W akcie urodzenia Jasia widnieje godzina 23:30,
ale M. wspomina, że słyszał Go już chwile wcześniej.

Kilka minut później dzwoni do mnie,
zdezorientowany, przerażony.
Mówi, że jest Jasiu, że się urodził, 
tylko nie wiadomo co z A.
Uspokajam go, ale chwilę później sama, rozemocjonowana wybucham płaczem.

Po północy dostaję MMS - 
nasz Johnny Wymarzony w inkubatorze.
Piszę do Niego list.
O tym jaka jestem dumna i jak na niego czekaliśmy.
Trzymam go do dziś -
tusz długopisu nieco blaknie, 
ale mam nadzieję, że adresat 
będzie mógł go kiedyś sam przeczytać.

Następnego dnia lekarka mówi A. i M., 
że takie porody pamięta się przez całe życie, 
że to prawdziwy medyczny sukces.
Spontaniczna decyzja M. by nie czekać na pogotowie -
uratowała życie zarówno jego żonie jak i dziecku.
Przypadek, o którym pani doktor 
będzie opowiadała na szkoleniach.

Dwa tygodnie wcześniej,  w tym szpitalu
to samo powikłanie ciążowe 
dotknęło przebywającą na oddziale kobietę.
Pomimo asysty lekarzy - dziecko nie przeżyło.

Jaś wraca do domu tydzień później,
z plikiem skierowań do specjalistów 
i wysokim ryzykiem różnego rodzaju chorób.
Kolejni lekarze z niedowierzaniem diagnozują, 
że maluch jest zupełnie zdrowy.

A. stawia wiele pytań.
Nie było żadnych klasycznych objawów, 
nie można określić przyczyn.
Ktoś podpowiada, że odklejanie łożyska 
musiało być widoczne już na sobotnim USG,
inni zbywają, że czasem się tak po prostu dzieje.

Patrząc dziś na pięcioletniego Jasia
wciąż mam na to wszystko tylko jedną odpowiedź -
cud,
nasz rozbrykany, uśmiechnięty, rezolutny Cud. 



3 komentarze :

T. i wielkanoc

T. był początkowo przyjacielem przyjaciół.
Przystojny, czarujący, kulturalny.

Miał w sobie chłopięcy urok,
urzekające, nienaganne maniery
i jakąś taką prawdę, dojrzałość.


Przeniósł się ze swojego technikum -
żeby chodzić ze mną do tego samego ogólniaka,

trzymał mi miejsce w zatłoczonym, szkolnym autobusie
i słał smsy, które potem skrupulatnie, z zachwytem przepisywałam do notesu.

Do związku z Nim dorastałam długo
(choć jak się później okazało, nie dorosłam nigdy).
Parą zostaliśmy na studiach.
To były niezwykłe cztery lata.

Na pierwszej randce
ja umyłam mu okna w mieszkaniu,
a on w czasie deszczu
przenosił mnie przez kałuże,
żebym nie zmoczyła baletek.

Wysłuchiwał, inspirował, motywował.
Była w naszej relacji fantastyczna kumpelska więź, 
ale też tkliwa, opiekuńcza troska.

Nie ułożyło nam się z mojej winy.
Do dziś, mimo wielu rozgrzeszeń
noszę w sobie zawstydzające poczucie winy.

Po zawiedzionych nadziejach,
niedotrzymanych obietnicach. 


Długo myślałam,
że najlepsze co dostałam od T.
zawarło się i zamknęło w tamtych studenckich latach.

Jednak najpiękniejsze co dla mnie zrobił -
miało miejsce już po naszym rozstaniu.

Zaczęło się dokładnie wtedy, 
gdy wypłakiwałam się mu w rękaw
prosząc o czas do namysłu.

Oboje wiedzieliśmy już wtedy,
że podjęłam decyzję,

ale T. pozwolił mi na oswojenie się z nią,
umniejszając nieco tym samym ciężar wyboru.

Nigdy nie usłyszałam od Niego
ani jednego słowa wyrzutu.
Nawet wtedy, gdy dowiedział się,
że tak naprawdę odeszłam z powodu Innego.

Nie było też żadnego "a nie mówiłem", 
gdy mój nowosklecony związek głośno runął.

Pozostał SOBĄ, nawet gdy przestaliśmy być NAMI.  


Magia tego czym mnie obdarza -
trwa do dziś.
Co jakiś czas wpada na kawę, 

czasem wychodzimy razem na spacer. 
Jest w nas zgoda na koleje losu,
szacunek do obranych ścieżek.
Jest też nieustający, zaskakujący zachwyt nad sobą.

Nie bez powodu opowiadam tę historię
przy okazji Wielkiej Nocy.

Idealnie oddaje ona dla mnie klimat
zwątpienia, które można przekuć w nadzieję,
pokory, która tylko umacnia,

miłości, która unosi się ponad marność sporów i uraz.
I tego życzę Moim Czytelnikom,
nie tylko od święta.



Wszystkiego co najpiękniejsze, Panie T.
Dziękuję


0 komentarze :