Sz. i wstyd

Podczas rozmowy kwalifikacyjnej dyrektor uprzedził mnie, że szkoła jest położona w trudnym rejonie.

Wydawało mi się, że przy okazji studiów z resocjalizacji przerobiłam słowo "bieda" przez wszystkie teorie społeczne.

Pierwsze październikowe przymrozki.
Na placu zabaw pierwszoklasista Szymek w ogromnej, puchowej kurtce, która pasowałaby rozmiarem na piętnastolatka.
Ortalion dynda mu po kostki, bo poprzedni właściciel wyrwał chyba zamek błyskawiczny.
Na stopach chłopca granatowe tenisówki. 
Granatowe w większości, bo z przodu, w palcach wytarte są do białej podszewki.
Przez poszarpaną bawełnę buta widać pomarańczową skarpetę.

Wstydliwy to widok.

Wstyd mi za dorosłych, którzy ubrali tak to dziecko. 
Wreszcie wstyd mi nawet za siebie, że stoję w tak kompletnym stroju.

Nagle Szymek podchodzi do mnie z bananem, który dostał w stołówce do obiadu i prosi o "otwarcie go".
Zsuwam skórę do połowy i zostawiam część owocu zabezpieczoną, żeby można było go trzymać.

Szymek wykonuje kilka gryzów po czym wyrzuca nietkniętą połowę do śmietnika.


Wołam go i pytam, dlaczego nie zjadł banana do końca.

Szymek wzrusza ramionami i rzuca
- Eee, trzeba by go znowu rozwijać. 

Pewien rodzaj biedy zawstydza mnie szczególnie.

Amelia Fullarton

Ja i zmiany

Jeszcze w czasie studiów z resocjalizacji trafiłam na praktyki do świetlicy socjoterapeutycznej.
Dzieciaki z najtrudniejszych środowisk mojego miasta,
wszy, dysleksje i wiele, wiele (bez)nadziei.
Zakochałam się w podopiecznych i ryczałam jak bóbr,
gdy przy pożegnaniu śpiewali mi:
"więc chodź pomaluj nasz świat, na żółto i na niebiesko".

Marzenia o pracy w tym miejscu
rozwiały realia towarzyszące budżetówkom -
tłumy wykwalifikowanych pedagogów, niż demograficzny i totalny brak znajomości.
Jakiś czas później dostałam się do żłobka i zostałam,
bo umowa, bo pensja,
bo okazało się, że umiem pokochać naprawdę wiele rzeczy.

Z zamiarem odejścia stamtąd nosiłam się już rok temu.
Wiele kwestii mnie zastanawiało, niepokoiło, zniechęcało.
Dostałam wtedy inną, ciekawą propozycję, 
ale przy dniu próbnym w nowym miejscu nie poczułam TEGO czegoś,
więc zostałam.
O cały kolejny rok za długo.

Miesiąc temu znów pojawiła się szansa na nowe.
Niania dla dwójki dzieci.
Willa za miastem. Kilkaset pracowników. Marmury i złocenia w WC. Gosposia, ogrodnik, szofer.
Umowa na czas nieokreślony, zwrot kosztów dojazdów, zachwycające wynagrodzenie, bonusowe wczasy na Teneryfie.
Przesympatyczni, zachwalający mnie pracodawcy.
Po dniu próbnym znów intuicyjnie nie czułam się przekonana w 100%, 
ale potrzeba zmiany była silniejsza.
Posprawdzałam wszystko, poradziłam się bliskich
i nie przedłużyłam kończącej się umowy w żłobku.

Zaczynam. Pierwszy dzień, drugi dzień.
Niby wszystko ok.
Staram się, mocno angażuję, bardzo chcę.
Dla siebie i dla nich.
Dzieciaki mnie kupują;
nieśmiałek się tuli - niejadek pałaszuje śniadanie.
Po trzecim dniu szefowa wysyła mi sms, 
że mają jakieś problemy osobiste i że mam nazajutrz wolne.
Wolne mam też pojutrze i po-pojutrze.
Po tygodniu moich usilnych dopytywań pani dzwoni i mówi, 
że nic z tego chyba nie będzie,
że nie umiem się na nich odpowiednio otworzyć.

Biorąc pod uwagę moją spontaniczność, gadulstwo i łatwość w kontaktach z ludźmi
pozostaje smutno- gorzko rozbawiona argumentacją.

Pytam tylko czy zdają sobie sprawę,
że z powodu naszej umowy zrezygnowałam z dotychczasowego źródła utrzymania.

Kobieta zarzeka się, że uregulują należność za moją dotychczasową pracę (czego nie zrobili do dziś)
i mówi że jest jej przykro.

Ale tak naprawdę, naprawdę przykro jest mi.

Ryczę na tyle głośno, że boję się, 
że za chwilę do drzwi zapuka sąsiadka z paczką chusteczek.
Przeklinam syf w który się wpakowałam.
I znów wyję.

Następnego dnia, w czwartek - drukuję 17 CV i ruszam w miasto.
Szansę na znalezienie pracy w branży opiekuńczo-edukacyjnej, w połowie września są znikome,
ale nie umiem usiedzieć, czekać.
Przedzieram się przez sfrustrowane, znudzone sekretarki,
a później dzwonię do mojego chłopaka i mówię,
że chyba się z tym wszystkim pogodziłam.
Że wszystko się ułoży.

W poniedziałkowy ranek budzi mnie telefon dyrektora jednej z zielonogórskich podstawówek.
Zaprasza mnie na rozmowę kwalifikacyjną.
Cztery godziny później dostaję posadę wychowawcy świetlicy i socjoterapeuty.

Wszystko może być bez sensu, ale nic nie jest bez znaczenia.

Impossible is nothing. 



L. i opieka

Dzieci niepełnosprawne w placówce opiekuńczej to dobry biznes.
Ich rodzice chcą bardzo mocno wierzyć
w słowa o integracji, podmiotowości, indywidualizacji.
Żarliwiej ufają w rozwój, stymulacje, uspołeczenienie.

W ostatnich dniach swojej pracy, 
pomagam w adaptacji nowej grupy.
Wśród podopiecznych - dwójka ze specjalnymi potrzebami.
Dziewczynka z porażeniem mózgowym i padaczką, 
niewidomy chłopiec z wiotkością mieśni.
Zwłaszcza on ciężko znosi nową sytuację.
Przytulam jego strach, jego wątpliwość, jego zagubienie.

Nowa współpracownica z pogardą komentuje:
- Ciekawe kto się będzie nim tu zajmował. Co sobie myślą tacy rodzice? To wszystko jest ich wina.
I teraz ona, ukara go za ich winę.

Tłumaczę spokojnie, że jego rodzice pewnie myślą o tym, 
co usłyszeli wpłacając wpisowe.
O domowych warunkach, 
o wykwalifikowanej kadrze,
o szybkich postępach. 


A potem nawet cierpliwie ignoruję uwagę o wietrzeniu.
Jest taki sposób.
Znają go zwłaszcza doświadczone stażem i frekwencją opiekunki.

Okna, przeciąg, wietrzenie. 
I od razu kilkoro jest chorych.
I po kilku razach - ktoś zawsze zrezygnuje. 

Do furii doprowadza mnie dopiero jej uwaga 
o konieczności powiadamiania rodziców zdrowych wychowanków,
że ich dzieci będą wychowywać się z kalekami

Bo może ktoś sobie nie życzy.

Już po raz ostatni wychodzę stamtąd pogruchotana, bezradna.

Po cichu myślę, że jeśli już mowa o świadomości,
to jeśli coś tamci rodzice powinni wiedzieć,
to że ich dzieci będą wychowywać się z sukami.

...

D. i że nie opuszczę Cię

Wioska, lata 70.  
Młody D. poznaje piękną I.   
Jej rodzina kręci nosem, że gołodupiec, 
że chciałoby się kawalera z miasta.  
Młodzi decydują się jednak na ślub.   

D. ciężko pracuje przy gospodarstwie,
zimą wyjeżdża na dodatkowy zarobek do Czechosłowacji.  

Mimo upływu lat małżonkowie nie mogą doczekać się potomstwa.
Teściowie prychają pod nosem,
że co to za chłop.
I. coraz częściej płacze.

Szansa na upragnione dziecko przychodzi z Białegostoku.
Kontrowersyjna, mało znana i wciąż niska w skuteczności metoda.
Decydują się spróbować.  D. ładuje do żuka żonę i walizkę czechosłowackich koron.
Nie udaje się ani za pierwszym,
ani za drugim razem.
Aby opłacić trzeci - sprzedają i żuka,
i wszystkie walizki.
Plus całą ziemię.
A potem dużo pożyczają.
Wracają z niczym.
I. nie przestaje już płakać.

D. ciężko pracuje i skupia się na opiece nad schorowanymi teściami. 
A później nad coraz bardziej chorą żoną.
Większość problemów pojawia się przy okazji menopauzy.
I. wychodzi z domu i ma trudność z orientacją w przestrzeni.
Jest na przemian apatyczna i pobudzona.
Jej reakcje są nieadekwatne do bodźców.
Zaczyna żyć w swoim własnym świecie.


Podczas jednej z moich wizyt u nich -
pięćdziesięciokilkuletnia I. nagle wyrywa się z letargu, 
szarpie włosy, nieporadnie usiłuje włożyć spódnice na spodnie.
Krzyczy, że będzie jeździć motorem,
że o tak - będzie wiał wiatr, 
że już zaraz tamten chłopak po nią przyjedzie.

D. odwiedza kolejnych specjalistów,
pilnuje leków.
I po prostu kocha. 
W drogerii wybiera odżywkę
"taką, żeby się włosy Lali nie plątały",
na targowisku wciąż czerwieni się kupując biustonosze.
Gotuje, pierze, sprząta.
Ubiera ją, kąpię, wychodzi z nią na spacery. 
Z gazet czyta jej o świecie,
w którym chciałby ją zatrzymać.
W ciągu dnia kilkukrotnie przystaje
i całuje ją w czoło lub po dłoni.

Przywozi ją na rodzinne uroczystości. 
Ktoś podszeptuje, że po co ją zabierać,
szczerze zaskoczony i rozbawiony D. pyta:
- A z kim niby miałem przyjść jak nie ze swoją żoną?


Przy okazji wesela bratanicy
prosi mnie żebym uczesała I. tak ładnie jak siebie.
Jest dumny z efektu. Późnym wieczorem podczas tańców,
widzę Ich jak kołyszą się do muzyki we własnym rytmie.
I. się lekko uśmiecha
.


Pani E. i wnuczka

Historię Pani E. śledzę od kilku lat, 
to rówieśnica i koleżanka mojej mamy.

Córka Pani E. należy do grona tych dziewczyn,

o których mówi się w małych miasteczkach,
że potrafią się ustawić.
Jest kolega w pracy, który bierze na siebie większość jej obowiązków,

jest narzeczony, piszący za nią pracę zaliczeniowe na studiach,
jest i kochanek; lokalny, żonaty przedsiębiorca - taki od zachcianek na wypasie.

Pewnego dnia do Pani E. przychodzi córka
i mówi, że będzie miała dziecko,
że to czwarty miesiąc,

że pan biznesmen się nimi od teraz zajmie
i żeby się nikt w to nie próbował mieszać.

Jedyne czym się jednak zajmuje starszy pan
w ciągu kilku kolejnych miesięcy 

jest ratowanie własnego, dwudziestopięcioletniego małżeństwa.
Pani E. milczy,

gromadzi wyprawkę
i wreszcie jedzie z córką na porodówkę.
Wracają z maleńką dziewczynką -
uradowana babcia przedstawia nam maleństwo słowami:
"Zuzia Lalka Nieduża".


Kiedy Zuza ma kilka miesięcy
Pani E. z mężem właśnie kończą budowę domu, 

do którego ma przenieść się cała rodzina
z wynajmowanego dotąd mieszkania komunalnego.

Córka Pani E. odmawia wyprowadzki,
chce zostać w obecnym lokum -
potrzebuje dla siebie czasu i przestrzeni.

Zawiedzeni rodzice żyrują jej kilkunastotysięczny kredyt
na okazyjny wykup od miasta tego M3.

Tuż po okresie macierzyńskim młoda mama wraca do pracy,

Zuzią opiekować ma się Pani E.,
która bierze pół roku bezpłatnego urlopu.
Widuje je na spacerach, zakupach, w kościele,
babcia i wnusia - zżyte, szczęśliwe.
Pani E. stroi dziewczynkę w sukienki,

plecie warkocze na włosach,
wyciera nos,
przykleja plasterki na odrapanych kolankach,
robi babki w piaskownicy, 
wstaje do nocnych koszmarów.
Przewożenie małej do dziadków, 
zwłaszcza w okresie zimowym staje się kłopotliwe,
więc Zuzia "na jakiś czas" przeprowadza się do babci,

bez mamy.

Do dziś znajomi plotkują o córce Pani E.,
która w tamtym czasie
co weekend gościła w SPA,

co miesiąc z innym mężczyzną.

Po około roku pojawia się facet, rzekomo na stałe.
Leser, cwaniaczek, lowelas.
Napięcie i niezadowolenie w rodzinie rośnie,
aż po jednej z kłótni córka Pani E.
pakuje siebie, ukochanego, Zuzię,
i wyprowadza się gdzieś pod Wrocław,
gdzie mają być większe perspektywy
bez namolnego zrzędzenia starych.

Pani E. bezskutecznie stara się namówić dziewczynę
do powrotu.
Kiedy po kilku miesiącach
udaje jej się wynegocjować spotkanie z wnuczką,

po przejechaniu 150km, na miejscu okazuje się,
że zobaczy Zuzę dopiero,
gdy zobowiążą się z mężem
do spłacenia pozostałych rat pożyczki córki.

Kredyt został uregulowany, 

ale wnuczki nie widzą już drugi rok.
Jak bardzo ta rozłąka zniszczyła panią E.
nie muszę chyba dopowiadać.

Ból, tęsknota. Milczenie i obłęd.
Utrata córki.
Dwóch córek?


Na ostatnim szkoleniu zawodowym
pracownicy opowiadali o swoich dotychczasowych,
największych osiągnięciach.

Ludzie wspominali skoki ze spadochronu, 
certyfikaty znajomości języków obcych,
apartamenty nad morzem,
licencje pilotażu szybowców,
stanowiska w samorządzie lokalnym.

Pani E. wstała i spokojnie powiedziała:
- Mam na imię Edyta i mam wnuczkę Zuzię.

Kiedy kolejne dziecko?

B. ma dziewięcioletniego synka i sześcioletnią córeczkę.
Mówi, że dzieci udały się jej najlepiej w życiu,
więc chciałaby urodzić jeszcze jedno.

Cztery lata temu ówczesny pracodawca
na czas kryzysu

zredukował jej etat do połowy.
Postanowiła zaczekać z ciążą
aż zatrudnienie wróci do poprzedniego wymiaru.

Po roku dostała wypowiedzenie i szczere wyrazy współczucia.

Kilkanaście miesięcy bez zasiłku,

byle się gdzieś zaczepić i wtedy już.
Urząd pracy wysyła B. na półroczny staż
za kilka stów miesięcznie.

Nowy szef wróży etat,
B. czeka i zabezpiecza się.

Obiecana umowa przybiera postać zlecenia, 
tylko na kilka miesięcy.
tylko do podwyższenia kwalifikacji.
Gratyfikacja znów odroczona.
Po roku na śmieciówce
B. dostaje najniższą krajową i umowę o pracę na rok.

Przelicza, wylicza ewentualne macierzyńskie miesiące,
trzeba zaczekać

na czas nieokreślony.

Niby to już niedługo, niby może już jesienią,

tylko B. nagle stuknęła czterdziestka
i nie wie,
czy to już nie jest trochę za późno. 
____________________

U córeczki M. tuż po urodzeniu zdiagnozowano wadę serca.

Koleżanka mówi mi, że dla niej macierzyństwo
to pół roku na karimacie,
pod szpitalnym łóżkiem dziecka

i od lat zagłuszany w myślach modlitwą
strach
przy badaniach kontrolnych.
Tłumaczy się mi i sobie, że się nie odważy, po prostu.
____________________


S.  wiele godzin udowadniano że urodzi naturalnie
nawet przy pośladkowym ułożeniu dziecka.
Później kilka dni po porodzie, 
położna na standardowej wizycie,
po wielu skargach młodej mamy odkryła,
że w szpitalu przypadkowo zaszyto pacjentce wacik.

S. uwielbia i podziwia dzieci,
ale ciąża to dla niej 
tamta cuchnąca, bolesna rana ze stanem zapalnym.
Złość i wstyd. Nigdy więcej.








A. i ja

"Bo to wszystko nie tak, nie tak, nie tak,
no, a jeśli, jeżeli nie tak, nie tak, nie to,
no to po co nam było w to gnać, tamto rwać,
iść pod prąd, pod wiatr, gniazdo wić niby ptak,
no - jeżeli ma być nie tak?
Słowa jak sztuczny miód, ersatz, cholera, nie życie,
miał być raj, miał być cud i ćwiartka na popicie,
a to wszystko nie tak, nie tak, nie to,
a jeżeli, a jeśli - nie to,
no to o co, u diabła, nam szło?"

A. Osiecka

Mówiłaś, że oni zawsze wracają,
tymczasem to my,
uparcie cofamy się wciąż w te same punkty.

Wypychamy szablony, wydeptujemy schematy.

Spotykamy się z okazji rozkwitania pierwszych bzów.
Ściskamy się, chichoczemy.
Jak przed laty -
kupujemy to samo piwo, obieramy tą samą ścieżkę.
Początkowo od żartów zaśmiewamy się w pół,
ale szybko zauważam,
że to coś zupełnie innego niż śmiech
zgina nam kręgosłup,
chyli nam głowę.


Tak nam się kiedyś spieszyło
do tego miejsca w życiu,
tak popędzałyśmy lata i doświadczenia
,
a teraz nieudolnie staramy się zgrywać nastolatki.

Ja krytykuję Twoją chwiejność
i bezsensowną niekonsekwencję,
Ty podważasz moją pozorną stabilizację
i zbyt przekonujące zdecydowanie.

Coś tam sobie udowadniamy,
do czegoś usiłujemy się przekonać.
Marzymy, planujemy i reorganizujemy,

ale obie wiemy, że za rok wciąż będzie
dokładnie i identycznie
tak.


Tyle rzeczy nam przeszło,
od tak wielu odeszłyśmy.
Takie jesteśmy zmęczone
od tego uporczywego biegu,
a przecież cały czas stoimy w miejscu.

 

Zuzia i pomoc

Epidermolysis Bullosa.
Nie wiedziałam wcześniej co ten termin oznacza
i żałuję, że ktokolwiek musiał się z nim zapoznać. 

Zuzia Macheta ma siedem lat. 
Urodziła się z dodatkowymi paluszkami u stóp,
brakiem skóry na rączkach, nóżkach, uszkach, pleckach,
z martwicą na stopach, 
wylewami do mózgu,
wrodzonym zapaleniem płuc

i z pęcherzowym oddzielaniem się naskórka.

Chorobą charakteryzującą się
żywymi, rozległymi ranami i pęcherzami, 

które występują wszędzie -
na oczach, w przełyku, w jelitach.
Naciągnięta skóra nie trzyma się,
odwarstwia i pęka.


Pierwszego wieczoru lekarze określili stan małej jako mierny.

Wkrótce podczas zabiegu Zuza została zarażona gronkowcem,
a wyniki biopsji pokazały, że cierpi na najcięższą postać pęcherzycy.

Po dwóch miesiącach spędzonych w szpitalu
dziewczynka wróciła z rodzicami do domu.
Anemia, niedowaga. 

Przykurcze, zrosty, przyrost paluszków.
Leki, bandaże, opaski, szyny, sonda.

Zwątpienie, walka, nauka, nadzieja.

Tuż po narodzinach Zuzi, 
rodzice usłyszeli, że lek na Bullosę będzie dostępny w ciągu 25lat.
Kiedy dziewczynka skończyła trzy latka,
spekulowano, że lekarstwo pojawi się w ciągu 15lat,
może w ciągu 7.


W marcu bieżącego roku przyszła z USA informacja
o możliwości terapii osób z EB.  
Po przeszczepie szpiku i komórek macierzystych,
skóra chorych zaczyna produkować kolagen.
Rany się goją, a układ pokarmowy zaczyna funkcjonować poprawnie.
Koszt leczenia to 1 500 000 dolarów.

"Zdajemy sobie sprawę, że przed nami szalenie trudne zadanie. Szalenie, to mało powiedziane. To jak do tej pory najtrudniejsze zadanie w naszym życiu, ale zrobimy wszystko, by niemożliwe stało się możliwe. Jeśli według naszej córki wszystko się da, to tak jest! Jeśli ona wierzy, że pewnego dnia będzie zdrowa, to my tym bardziej! Poruszymy niebo i ziemię, a uzbieramy. To nasz życiowy cel. Podarować Zuzi nowe „zdrowe” życie." 
Mama Zuzi 

Zawrotna kwota 6 milionów złotych 
wydawała się być nierealna do uzbierania.
Na szczęście życzliwość, wsparcie i ofiarność ludzi 
dzielnie radzą sobie
z nieugiętymi kosztorysami i bezwzględnymi cyferkami.


Zuzi do zdrowia wciąż brakuje ponad milion złotych.
Do pomocy zachęcają sportowcy, aktorzy, muzycy i celebryci.
Motywują także #blogerzydlaZuzi

Moich czytelników odsyłam zatem na stronę:
https://www.siepomaga.pl/nomorepain
gdzie można dokonać wpłaty,
choćby tej najmniejszej.
Można też pomóc klikając codziennie na stronie
http://www.dobryklik.pl/

Są rzeczy których kupić nie można,
niech więc ten jeden raz pieniądze
 na coś nam się przydadzą!

Dokończmy to cudowne dzieło, postawmy kropkę!




S. i wesele

S. jest niespełna czterdziestoletnią mamą chrzestną mojego brata.
Od siedemnastu lat - święta w święta,
przynosi nam, dziś już starym koniom, paczuszki z prezentami.

S. kojarzyła mi się zawsze 
z maszyną do szycia, na której wyczarowywała mi sukienki,
ze słodkim sernikiem,
z ciepłem, uśmiechem, urokiem

a także z przejmującą samotnością.

Co prawda był kiedyś jakiś chłopak,
jakiś pierścionek zaręczynowy,
ale przez małą wpadkę
po jednej z suto zakrapianych imprez
biżuteria po babci faceta musiała zmienić właścicielkę
i S. została z niczym.


Lata mijały,
koledzy się żenili,
koleżanki rodziły dzieci.
S. skończyła agroturystykę,
pozostała w rodzinnym domu
i zaczęła prowadzić gospodarstwo rolne swoich rodziców, 

Starsze rodzeństwo patrzyło na nią
z zazdrością i pogardą.
Głośno szydzili -
"stara panna z hektarami".

Nie słyszałam nigdy, żeby S. się skarżyła albo użalała,
nie zaklinała losu,
nie robiła przeznaczeniu wymówek.
Widziałam jednak w jaki sposób patrzy
na pary, na dzieci.

Jak bardzo chce, jak bardzo czeka.

Ks. Twardowski pisał,
że nawet to, czego wydawałoby się, że nie mamy komu dać,
zawsze jest komuś potrzebne.

Na S. czekał J.
Jej rówieśnik, syn sołtysa, też rolnik.
W ubiegłą sobotę wzięli ślub.

Magiczna uroczystość.
Nie ryczę, gdy wchodzą do świątyni
i widzę S. po raz pierwszy tak piękną i spełnioną,
nie chlipię przy obrączkach.
Rozczulają mnie dopiero słowa piosenki 
śpiewanej przez organistę, że czasem

"...pokrętnie płynie czas, spóźnia się szczęście"

Wesele jest szalone i urocze.
Młodzi małżonkowie nikogo nie udają,
jest zatem sala wiejska,
złote balony,

kucharki z koła gospodyń wiejskich,
golonka, kapusta i sałatka jarzynowa,
a nawet rozbrajająca figurka na torcie -
nowożeńcy jadący traktorem.
Uwielbiam ich za ten dystans i szacunek do tego kim są.

S. promienieje radością, której nie mąci
oberwana w tańcu koronka od sukienki za kilka tysięcy
i nieobecność zaproszonego na uroczystość rodzeństwa.

Przed nimi przeprowadzka,
nauka tego jak po wielu latach bycia samemu
zacząć być z kimś,
starania o upragnione maleństwo.

Wątpliwości, chęci, obawy, niepewność 
ale

"... serce wie więcej, przeczuwa szczęście"