P2. i maj


Byłam szczęśliwa.
Miałam wszystko.
Wyznanie rodem z okładek
zbyt kolorowych pism z cienkimi stronami.
A jednak jakaś magiczna dłoń
kreśliła wymarzony dla przeciętnej dwudziestodwulatki scenariusz


Wyrosłam z obrażalskich sporów z rodzicami,
stypendium naukowe co miesiąc zasilało
mój samodzielny rachunek.
Miałam przyjaciółkę- współlokatorkę od licealnej ławki.
No i wreszcie miałam też jego – pana T.,
który uratował moje życie,
jakkolwiek melodramatycznie i banalnie to brzmi.


Pojawił się cztery lata temu,
tuż po druzgocącym rozpadzie pierwszej miłości.
Gdzieś tam pomiędzy paleniem wzorów zaproszeń ślubnych,
łykaniem pigułek na wyrównanie nastroju
i nieznośnym poczuciem,
że o to dla mnie skończyło się już
wszystko.
Przystojny, odpowiedzialny, wrażliwy.
Były spacery pod gwiazdami
i wtulanie w sztywne od zaschniętych łez rękawy.
Były zagorzałe jak moherowe pacierze -
obietnice,
cała masa wiążących deklaracji
o naszym „zawsze”.

Dzień o którym chciałabym opowiedzieć
nie wyglądał tak jak stereotypowy –
wyjątkowy, najlepszy dzień.
Nie sprowadził się do romantycznych oświadczyn w Paryżu,
do szalonej imprezy w kokosowym staniku na Bali
czy do narodzin wymarzonej córeczki.
Gdybym wiedziała jak wielką odegra rolę,
pewnie starałabym się zgromadzić więcej
natrętnie składowanych w pamięci szczegółów.
Wzór na skarpetkach,
smak zjedzonego jogurtu,
zapach rozproszony między uchem a linią włosów.

To był maj ubiegłego roku,
jedna z tych słonecznych, leniwych niedziel –
które zwykle zaczynają się po 16 .
Mama upięła moje jeszcze wtedy rude włosy
w dobierany warkocz.
Włożyłam białą narzutkę w granatowe paski
i brązowe, odporne na prasowanie szorty.
Fałszowałam pewnie pod nosem któryś z hitów Perry.
Wróciłam z rodzinnego domu na stancje,
gdzie powitała mnie panna D
i jej permanentny cukrowy głód.
Ruszyłyśmy zatem w naszą wojewódzką stolicę
w poszukiwaniu lodów.
Wylądowałyśmy jednak u kolegi –
smażąc ziemniaki w radioaktywnej, śmierdzącej frytkownicy.

Tam poznałam Jego.
Pewne rzeczy się wie od razu.
Tamtego wieczoru wśród oparów ze skrobi -
zakochałam się w mężczyźnie grającym w bilard zakopiańską ciupagą.

Są takie dni, które zmieniają wszystko.
Czasem wdzierają się w nasz kalendarz nieproszone,
nachalnie przysłaniając całą resztę.
Z tamtą niedzielą było inaczej.
Początkowo właściwie nic się nie zmieniło.
Może trochę zbyt kurczowo przytulałam pana T.
i w upartym milczeniu dławiłam strach przed pomyłką.

Mówi się, że prawda nas wyzwoli,
ale wolność uzyskałam
dzięki dziewięciu miesiącom życia w kłamstwie.


Tyle czasu zajęło mi uzyskanie wewnętrznego pozwolenia
na niedotrzymanie obietnic,
na rewolucje w moim idealnie zorganizowanym życiu.
Przekonanie siebie, że mam prawo pójść za Nim,
nawet jeśli to rozczaruje wielu ludzi.
I pobiegłam w to.


Tamtego dnia w maju
nie po raz pierwszy pomyślałam o tym,
że może pisane jest mi inne życie,
ale zdecydowanie po raz pierwszy
bardzo tego dla siebie zapragnęłam.

A potem staliśmy się My…
Na trochę.



_________________________________________________________

Po więcej zakropkowanych refleksji zapraszam na facebookowy profil

0 komentarze :