Ja. i związki na odległość

Nie wierzę w związki na przekór kilometrom.
Nie da się, po prostu się nie da - budować bliskość dystansem.

Na odległość - to można dziecko adoptować z Afryki.

Zakochałam się w życiu kilka razy.
Rzadziej niż dzisiejsza, przeciętna nastolatka
i częściej - niż bym sobie tego idealistycznie życzyła.


Przez dłuższy czas  patrzyłam na chłopaków z miną "o co tyle hałasu?".
Koleżanki przeżywały orgazmy urojone ocierając się na gimnazjalnym korytarzu o pryszczatych wybranków.
Słały smsowe deklaracje "na zawsze i na wieczność", stawały się fankami amatorskiej piłki na jeszcze bardziej amatorskim osiedlowym boisku. 
Chichotały, wzdychały, obrażały się. 
Czasem nawet zahaczały podczas szkolnych dyskotek o trzecią bazę.
Ja czytałam, pisałam i z kpiarskim uśmiechem pielęgnowałam w sobie dumne poczucie, że jestem ponad to wszystko.

Do czasu.
Aż wpakowałam się w totalny banał - 
wakacje, hormony, zakochanie.
I jako fanka łzawych wyzwań, do banału dorzuciłam jeszcze siedmiuset kilometrową odległość.

Myśleliśmy, że nam się uda.
Że zagniemy czasoprzestrzeń i że obnażymy stereotypy.
Szło całkiem nieźle.
Bo chcieliśmy. Naprawdę siebie chcieliśmy.

Utrzymaliśmy się na powierzchni ponad trzy lata.
Kursując przez całą Polskę koleją, pocztą, telekomunikacją.
Przełomowe były dwa wydarzenia -

blondynka, która całowała lepiej ode mnie
i brak Twojego nazwiska na liście przyjętych na uczelnię
"oddaloną"
zaledwie kilkadziesiąt kilometrów ode mnie.
Poryczeliśmy, ale unieśliśmy i to.

Nie miałam możliwości 
na odległość
wychwycić momentu, w którym zacząłeś się 
oddalać.
 
Chciałabym powiedzieć, że byliśmy zbyt młodzi.
Że przerosły nas 
oczekiwania, nadzieje, pragnienia.
Że to nie było to - To.

Że nie chodziło o ciszę w mieszkaniu, pustą dłoń, chłodne miejsce na łózku obok.
Że nie chodziło o jeden talerz na stole, o jeden ręcznik w łazience. 
O emocje, które czasem nie chciały czekać do odświętnego spotkania, które nie mieściły się w telefoniczną rozmowę.
Że nie dobił nas banalnie -
związek na odległość.

Rozgorzkniło mnie tamto rozstanie.
Oj jak zagorzale deklarowałam, że teraz już wiem, że teraz już nigdy...
Że się nie da, że nie można,
że na nic, że bez sensu
ta naiwna wiara
i te bezcelowe wysiłki
przy kilometrażu

Bóg jest Bogiem, 
bo zawsze ma rację
gdy protekcjonalnie pstryka mi prawdą w nos
i sprowadza  z moich egocentrycznych wyżyn
na ziemię ?

Zakochałam się.
Mam nadzieję, że ostatni raz.

Gdy dzwonię że chcę Go tu widzieć TERAZ
nawet jeśli rzuci wszystko i popędzi na dworzec
dotrze tu najwcześniej za pięć godzin.

Jak już minie foch, chcica, potrzeba.

Wciąż uważam, że to trochę lipa
i raczej nie wierzę w związki na odległość.

Tylko co poradzę, że tak mocno wierzę w Niego?

2 komentarze :

  1. Jakoś tak mi się podoba... :') Dobrze piszesz,tylko pierwszy to post o miłości,który mnie doprowadza do łez. I ogólnie ciekawy blog ;) . Zostaję na dłużej,chętnie poczytam. Dodawaj tylko troszkę częściej posty ;) .

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmmm, przyznam, że chyba jeszcze nigdy nie trafiłam na bloga podobnego do Twojego... Taki zbiór mini reportaży, a ja reportaże uwielbiam! ;) Co do związków na odległość: oj, ciężko jest. Ja ze swoim M. wytrwaliśmy, ale nie unikając dużych i małych potknięć, choć to był zaledwie 1 rok (różnica między liceum, a pójściem na studia do tego samego miasta). Wiele razy myślało się, czy warto się w ogóle tak męczyć, kiedy tylu nowych znajomych w okół itd. itp.. Ale udało się i było warto ;) Ale trzy lata...? Przyznam szczerze, że nie mam pojęcia, czy bym dała radę...

    OdpowiedzUsuń